Londyn w ogniu. Co z tą Anglią?
Przez cztery dni Wielka Brytania była sparaliżowana zamieszkami, które rozgrywały się w największych miastach. Bandy chuliganów plądrowały sklepy i biły się z policją. W wyniku zajść cztery osoby straciły życie. Aresztowano ponad 1200 osób, w większości młodych ludzi.
Wszystko zaczęło się od śmierci handlarza narkotyków. 29-letni Mark Duggan zginął w czwartek 4 sierpnia podczas wymiany ognia z funkcjonariuszami specjalnej jednostki zajmującej się przestępczością wśród czarnoskórej społeczności Wielkiej Brytanii. Znaleziono przy nim broń palną. Jego rodzina przedstawia inną wersję wydarzeń. Twierdzi, że funkcjonariusze dokonali na nim egzekucji.
Kiedy wiadomość o jego śmierci dotarła do lokalnej społeczności w Tottenham, dzielnicy Londynu, w której mieszkał imigrant z Karaibów, ta postanowiła urządzić protest przed lokalnym posterunkiem policji. W sobotę 6 sierpnia wieczorem zebrało się tam ok. 120 osób, by domagać się "sprawiedliwości". Pokojowy w założeniu protest przerodził się w zamieszki.
Przyłączyły się do niego kolejne grupy w większości młodych ludzi. Blisko 500 osób próbowało przypuścić szturm na posterunek policji. Zamaskowani młodzi ludzie atakowali funkcjonariuszy koktajlami Mołotowa, kamieniami i płonącymi pojemnikami na śmieci. Podpalili kilka budynków i wozów policyjnych. W ogniu stanął piętrowy autobus. W kilku sklepach wybito okna i splądrowano je. Inne zostały podpalone i doszczętnie spłonęły. W sumie wybuchło 49 pożarów.
Birmingham, Liverpool i Manchester też
- Funkcjonariusze są zszokowani niezwykłą skalą przemocy skierowaną bezpośrednio przeciwko nim - mówiła szefowa londyńskiej policji i podkreślała, że policji udało się opanować rozruchy. Nic bardziej mylnego. Następnej nocy na ulice wyszło kilka tysięcy chuliganów. Zamieszki rozlały się na kolejne spokojne dotąd dzielnice stolicy Wielkiej Brytanii. Policja nie była w stanie ich opanować, a straż pożarna nie nadążała z gaszeniem pożarów. Atakowano nawet posterunki policji. Niszczono samochody, ze sklepów wynoszono, co się dało.
Cały świat obiegły obrazki młodych ludzi biegających ze sprzętem AGD po zdewastowanych ulicach. Bardzo szybko przykład z Londynu wzięli także chuligani z innych angielskich miast. W Birmingham, Liverpoolu i Manchesterze również doszło do starć z policją i grabieży. Zadymiarze zwoływali się za pomocą BlackBerry i portali społecznościowych.
Skala rozruchów zaskoczyła policję i polityków. Premier David Cameron przerwał swój urlop we Włoszech i wrócił do kraju. Z wypoczynku w trybie pilnym wrócili także szefowa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i burmistrz Londynu.
Komentatorzy podkreślają, że choć wydarzenia w Anglii zaczęły się od incydentu o podłożu rasowym, przerodziły się w zamieszki o zupełnie innym charakterze. - W aktach przemocy uczestniczyli początkowo głównie czarni, ale przemoc rozlała się na inne grupy etniczne - zauważył Paul Bagguley, socjolog z uniwersytetu w Leeds. Według niego zadymiarzy łączyło pochodzenie z najniższych warstw społeczeństwa.
Bunt wykorzystały też lokalne gangi. O ile bowiem na początku brali w nich udział głównie bardzo młodzi ludzie (14-17 lat), to później na ulicach pojawiło się także wielu dorosłych. - Taktyka była taka, że w jednym miejscu ktoś wywoływał zamieszki, podpalał coś, a kiedy docierała tam policja i straż pożarna, to w zupełnie innym miejscu rabowano sklep - relacjonowała policja.
Rozruchy udało się opanować dopiero po tym, jak na ulice angielskich miast skierowano rekordową liczbę 16 tys. policjantów.
Ofiary śmiertelne
W wyniku zamieszek rannych zostało kilkaset osób. Niestety, nie obyło się też bez ofiar śmiertelnych. W Birmingham ktoś potrącił samochodem trzech mężczyzn, którzy próbowali bronić dzielnicy przed chuliganami. Wszyscy trzej zmarli. W londyńskim szpitalu zmarł mężczyzna, który został postrzelony.
Policja aresztowała ponad 1200 uczestników zajść, w tym 11-latka. Zdecydowaną większość w Londynie. Było ich tak wielu, że zaistniała potrzeba przewożenia ich na komisariaty poza miastem. Ale to nie koniec. Policja zapowiada kolejne zatrzymania na podstawie zapisów z monitoringu.
- Zwracam się do tych, którzy łamią prawo, przestępców, którzy wzięli to, co mogli zabrać. Wytropimy was, znajdziemy was, oskarżymy was i ukarzemy. Zapłacicie za to, co zrobiliście - mówił premier David Cameron na nadzwyczajnym posiedzeniu brytyjskiego parlamentu.
Zapowiedział, że jeśli zamieszki się powtórzą, to na ulice wyjdzie wojsko, by wspomóc działania policji.
Pojawiły się zresztą zarzuty pod adresem policji, że działała zbyt łagodnie, co doprowadziło do eskalacji rozruchów. Policja uzyska więc dodatkowe uprawnienia. Szefowa MSW Teresa May przygotuje rządowy program walki z gangami, które rządzą biednymi dzielnicami Londynu.
Ubezpieczyciele ocenili straty materialne w całym kraju na ponad 100 mln funtów. Niektórzy sklepikarze nie mieli polis ubezpieczeniowych gwarantujących pokrycie szkód wywołanych przez uliczne rozruchy. Rząd ma im jednak pomóc.
Nie do przecenienia są też straty wizerunkowe. Za rok w Londynie mają odbyć się igrzyska olimpijskie. Większość zawodów będzie rozgrywana na terenach sąsiadujących z miejscami, gdzie dochodziło do zajść. Świat zastanawia się, czy podczas angielskiej olimpiady będzie bezpiecznie.
Do sprzątania po rozruchach zabrali się sami mieszkańcy Londynu. Robili to już zresztą podczas zamieszek. Skrzykując się za pomocą portali społecznościowych, wychodzili na ulice miasta z miotłami. - Chcemy pokazać, że nie damy się chuliganom - tłumaczyli.
Dlaczego?
W Wielkiej Brytanii rozgorzała debata na temat przyczyn sierpniowych zajść. Lewicowi politycy i media wskazują na bardzo wysokie bezrobocie wśród młodzieży. Pracy nie ma ok. miliona osób w wieku 18-25 lat, co stanowi ponad 20 proc. tej grupy wiekowej. Prawica kładzie z kolei nacisk na kryzys rodziny i wychowania. - Zamieszki to efekt moralnej zapaści. Zostały wywołane przez młodych wychowywanych bez zaangażowanych rodziców, szczególnie ojców - podkreślała komentatorka "Daily Mail" Melanie Phillips.
"Nie wiadomo, do czego zmierzają i czego dokładnie chcą. Nie można z nimi usiąść do stołu negocjacji ani spełnić ich żądań, bo ich nie formułują. Nie ma też zapewne autorytetu, którego by posłuchali: z władzą się nie liczą, policji nienawidzą, do kościołów nie chodzą, rodzice zapewne nie mają nad nimi kontroli" - pisał z kolei jeden z angielskich publicystów.
"Rzeczpospolita"