Kierowcy wciąż będą łamać zakaz
Dwóch kierowców z firmy przewozowej na Śląsku opowiedziało anonimowo "Gazecie Wyborczej", jak jeździ się drogą, na której w niedzielę doszło do wypadku. Obaj - podobnie jak kierowca autobusu, który w niedzielę uległ katastrofie - łamią zakaz jazdy tą drogą.
- Większość kierowców autobusów tamtędy jeździ. Nie tylko my. Także Włosi i Hiszpanie, nie mówiąc już o miejscowych. To na mapie czerwona droga - czyli krajowa, wiadomo - przejezdna. A objazd wytyczony dla ciężarówek i autobusów jest na mapie zaznaczony na żółto. Można się domyślać, że jest węższy i bardziej niebezpieczny niż droga z zakazem. Ale nie wiemy, nigdy objazdem nie jeździliśmy.
Nie boicie się, że policja was złapie? - pyta "Wyborcza". - Nigdy się to nie zdarzyło. Jeżdżę tamtędy kilka razy w roku, nieraz spotykałem patrol, ale ani razu nie próbowali mnie zatrzymać. Tiry w ogóle nie powinny tamtędy jeździć, autobusom wolno tylko wjeżdżać pod górę, ale nikt się tym nie przejmuje.
- Ta droga jest porządna, mnie się tam nigdy nic nie przydarzyło. Może miałem szczęście, choć kilka razy musiałem już przytulać się autobusem do skały, wychodziłem cało. Najgorzej jest, gdy chcą się wyminąć dwa autobusy. W niektórych miejscach to niemożliwe. Trzeba się zatrzymać, ktoś musi cofnąć.
- W tym miejscu, gdzie doszło do wypadku, nie ma co liczyć na szczęście. Nawet najlepsze hamulce nie pomogą, trzeba zjeżdżać na możliwie najniższym biegu i prawie się zatrzymać, żeby wykręcić.
- Co się zmieni po tym wypadku? - Nic, kierowcy nadal będą tamtędy jeździć. To nie moja wina, że wszystkie sanktuaria znajdują się w górach. Można do nich dojechać albo wspinać się na nogach, pewnie zajęłoby to kilka dni.
INTERIA.PL/PAP