Kiedy Albania była kompletnie odcięta od rzeczywistości, Pogradec musiał być jednym z jej niewielu okien na świat. W porównaniu z betonowym komunizmem, panującym w Albanii, jugosłowiańska wtedy Macedonia to był Zachód. Paradoksalnie, bo leżał na wschodzie. Próbowałem sobie wyobrazić, jak Albańczycy, którym Enver Hodża zakazał praktycznie wszystkiego, łącznie z noszeniem bród i posiadaniem prywatnych samochodów, stoją na pogradeckim brzegu i patrzą na zewnętrzny świat. Chciałem tam pojechać i zobaczyć, co mogli zobaczyć oni... * Złapałem bus do św. Nauma - klasztoru przy samej albańskiej granicy. Na drodze pojawiało się sporo samochodów na albańskich rejestracjach. Prawie same mercedesy. Albańczycy, może się wydawać, nie uznają innych samochodów. Bity, nie bity, stary, niestary - mercedes albo nic! Merol dla Albańczyka to to samo, co suv z przyciemnianymi szybami dla "nowego Ruskiego". Musi być i koniec, kropka. - Prestidż ent imidż - wytłumaczył dziwną angielszczyzną kierowca busika, gdy się akurat na temat tych mercedesów zgadało. - Ic wery simpel. Jechaliśmy trasą nad jeziorem. Było wręcz nieprzyzwoicie pięknie: tafla wody i wioseczki spływające do niej z okolicznych ze wzgórz. Kierowcy prowadzili po kozacku. Kodeks drogowy był tutaj jedynie sugestią. Naprawdę, nie można się było dziwić tym wszystkim wypalonym wrakom leżącym na zboczach bałkańskich gór, pomiędzy serpentynami. Ale te samochodowe trupy to nie było żadne memento mori. Nikt nie zwracał tu na nie uwagi. Miałem wrażenie, że na Bałkanach po prostu trzeba prowadzić jak wariat, bo w innym wypadku jest się branym za frajera i cieniasa. Presja społeczna, proste. A potem włazi w krew. Staruszki, które szły poboczami nie płoszyły się, widząc pędzące w ich stronę samochody. Przywykły. Do wszystkiego można. Auta mijały je o centymetry. Autobus zatrzymał się pod klasztorem. Poszedłem wąską ścieżką przez zarośla, chciałem skrócić sobie drogę do przejścia granicznego. Było zielono i sielsko aż do bólu głowy, grzało słońce, nad tym wszystkim unosił się taki terkot owadów, że brzmiało to jak strzelanie z kałasznikowa. Znajdowałem kolejne kapliczki poukrywane pomiędzy drzewami, w każdej z nich wybijało źródełko ze świętą - jak twierdzili mnisi z klasztoru obok - wodą. Wspiąłem się na skarpę i wyszedłem na asfaltową szosę. Zaraz obok stało macedońskie przejście graniczne. Pogranicznicy byli trochę zaskoczeni, widząc, jak wynurzam się z krzaczorów z paszportem w garści i szerokim uśmiechem. * Blaszana tablica z napisem "Republika e Squiperise" nosiła ślady po kulach. Jednak Bałkany to Bałkany. Szedłem sam rozpaloną szosą w kierunku albańskiego przejścia. Było zupełnie puste. Mało kto jeździł tędy do Pogradeca. Albańscy pogranicznicy widzieli mnie już z daleka. Moja sylwetka musiała drżeć w rozgrzanym powietrzu. Mieli czas, żeby powstawać z krzesełek i nałożyć czapki na głowy, podopinać mundury. Bo panował klimat sjesty. Byli bardzo szczęśliwi, że ktoś przyjechał z tak daleka, żeby odwiedzić ich kraj, i tym szczęśliwsi, że znaleźli w moim paszporcie albańskie stemple z poprzednich wizyt. Wypytywali, czy mi się podobało, cieszyli się, że wracam. Nie mogłem ich nie polubić. Mało brakowało, a strzeliliby sobie ze mną fotkę.