Najdziwniejszy kraj w Europie
Z macedońskiej Ochrydy widać już było Albanię. Patrzyłem na nią z okna mojej kwatery. Wyglądało to tak: wąskie uliczki i czerwona dachówka miasteczka, kamienne klasztory, a w perspektywie, ponad tym wszystkim - jezioro. Nie po horyzont, ale po Albanię właśnie. Po albańskie miasto Pogradec.
Kiedy Albania była kompletnie odcięta od rzeczywistości, Pogradec musiał być jednym z jej niewielu okien na świat. W porównaniu z betonowym komunizmem, panującym w Albanii, jugosłowiańska wtedy Macedonia to był Zachód. Paradoksalnie, bo leżał na wschodzie. Próbowałem sobie wyobrazić, jak Albańczycy, którym Enver Hodża zakazał praktycznie wszystkiego, łącznie z noszeniem bród i posiadaniem prywatnych samochodów, stoją na pogradeckim brzegu i patrzą na zewnętrzny świat. Chciałem tam pojechać i zobaczyć, co mogli zobaczyć oni...
*
Złapałem bus do św. Nauma - klasztoru przy samej albańskiej granicy. Na drodze pojawiało się sporo samochodów na albańskich rejestracjach. Prawie same mercedesy. Albańczycy, może się wydawać, nie uznają innych samochodów. Bity, nie bity, stary, niestary - mercedes albo nic! Merol dla Albańczyka to to samo, co suv z przyciemnianymi szybami dla "nowego Ruskiego". Musi być i koniec, kropka. - Prestidż ent imidż - wytłumaczył dziwną angielszczyzną kierowca busika, gdy się akurat na temat tych mercedesów zgadało. - Ic wery simpel.
Jechaliśmy trasą nad jeziorem. Było wręcz nieprzyzwoicie pięknie: tafla wody i wioseczki spływające do niej z okolicznych ze wzgórz. Kierowcy prowadzili po kozacku. Kodeks drogowy był tutaj jedynie sugestią. Naprawdę, nie można się było dziwić tym wszystkim wypalonym wrakom leżącym na zboczach bałkańskich gór, pomiędzy serpentynami. Ale te samochodowe trupy to nie było żadne memento mori. Nikt nie zwracał tu na nie uwagi. Miałem wrażenie, że na Bałkanach po prostu trzeba prowadzić jak wariat, bo w innym wypadku jest się branym za frajera i cieniasa. Presja społeczna, proste. A potem włazi w krew. Staruszki, które szły poboczami nie płoszyły się, widząc pędzące w ich stronę samochody. Przywykły. Do wszystkiego można. Auta mijały je o centymetry.
Autobus zatrzymał się pod klasztorem. Poszedłem wąską ścieżką przez zarośla, chciałem skrócić sobie drogę do przejścia granicznego. Było zielono i sielsko aż do bólu głowy, grzało słońce, nad tym wszystkim unosił się taki terkot owadów, że brzmiało to jak strzelanie z kałasznikowa. Znajdowałem kolejne kapliczki poukrywane pomiędzy drzewami, w każdej z nich wybijało źródełko ze świętą - jak twierdzili mnisi z klasztoru obok - wodą. Wspiąłem się na skarpę i wyszedłem na asfaltową szosę. Zaraz obok stało macedońskie przejście graniczne. Pogranicznicy byli trochę zaskoczeni, widząc, jak wynurzam się z krzaczorów z paszportem w garści i szerokim uśmiechem.
*
Blaszana tablica z napisem "Republika e Squiperise" nosiła ślady po kulach. Jednak Bałkany to Bałkany.
Szedłem sam rozpaloną szosą w kierunku albańskiego przejścia. Było zupełnie puste. Mało kto jeździł tędy do Pogradeca. Albańscy pogranicznicy widzieli mnie już z daleka. Moja sylwetka musiała drżeć w rozgrzanym powietrzu. Mieli czas, żeby powstawać z krzesełek i nałożyć czapki na głowy, podopinać mundury. Bo panował klimat sjesty. Byli bardzo szczęśliwi, że ktoś przyjechał z tak daleka, żeby odwiedzić ich kraj, i tym szczęśliwsi, że znaleźli w moim paszporcie albańskie stemple z poprzednich wizyt. Wypytywali, czy mi się podobało, cieszyli się, że wracam. Nie mogłem ich nie polubić. Mało brakowało, a strzeliliby sobie ze mną fotkę.
Zaraz za przejściem droga marniała, i to poważnie. Na masce mercedesa - a jakże - siedział facet i palił papierosa. Gdy mnie zobaczył, nałożył na dach koguta z napisem TAXI. Podszedłem. Umówiliśmy - całkiem rozsądną - cenę za transport do Pogradeca. Dopiłem resztę coli, którą miałem butelce, i rozejrzałem się za koszem na śmieci. Taksiarz z pobłażaniem wyjął butelkę z mojej dłoni, i wychrzanił ją szerokim łukiem w stronę Jeziora Ochrydzkiego, którego wyglądało jak z turystycznego folderu.- Welcome to Albania - powiedział z takim akcentem a'la Bela Lugosi, że myślałem, że sobie jaja ze mnie robi. - Get in.
*
Kierowca miał na imię Luan i był, musiałem to przyznać, wirtuozem mercedesa. Wyśmiał mnie, gdy zobaczył, że zapinam pas. Patrzyłem z podziwem, jak jedzie szybkim slalomem, wymijając imponujące dziurska, prawie nie zdejmując nogi z gazu. Śmieci walały się po plaży. Przejechaliśmy przez Tushemisht, rodzinną wieś Luana. Pokazywał mi, gdzie mieszka, gdzie jego wujek, gdzie brat, a gdzie rodzice. Co chwila komuś machał, wrzeszczał przez otwarte okno i trąbił jak wariat.
- Tutaj - palcem pokazał Luan, zerkając, jak podskakuję na siedzeniu - miał swoją letnią rezydencję Enver Hodża.
Czyli jednak stary paranoik też chciał patrzeć na świat - myślałem, patrząc na dwupiętrową willę stojące nad jeziorem. "Vila Art", tak się nazywała. W miejscu, w którym wypoczywał komunistyczny półbóg był teraz hotel i bar. Enwer Hodża zamknął kraj na klucz, a sam zrywał się z Tirany by się pogapić na wrogą Jugosławię. Na samym jej progu. A to przecież ze strachu przed jugosłowiańską inwazją Enwer kazał cały kraj ućkać rzutem betonowych bunkrów. Podobno było ich 700 tysięcy, po jednym na czterech Albańczyków. Albania była jedynym europejskim krajem, który pogonił faszystów bez pomocy z zewnątrz, dlatego Hodża oparł jej doktrynę obronną na samodzielności. Nie zamierzał liczyć na nikogo. Armia Albanii była szkolona w taktyce partyzanckiej, za pomocą której wyzwolono kraj i której Enwer ufał najbardziej.
Centrum Pogradeca było zrewitalizowane, ale był to ten rodzaj nieporadnej rewitalizacji, której poddawano w latach dziewięćdziesiątych polskie miasta.
Generalnie, Albańczycy wydawali się mieć ten sam problem, który mają Polacy: tak samo jak my zapominali, że nie wystarczy odrestaurować, tylko, że trzeba to odrestaurowane jeszcze utrzymywać. Tymczasem spomiędzy kostki brukowej wyrastały krzaczory, niedawno położone tynki - już opadały. Na balkonach nowo postawionych bloków ludzie zbierali drewno na opał.
Są takie kraje, które nie wpasowują się w swój geopolityczny region. Robert Kaplan twierdzi, że Grecja to nie europejskie Śródziemnomorze, tylko Bliski Wschód. Ja sam, będąc w Gruzji, czułem, że ten kraj pasuje bardziej do Bałkanów, niż do surowego Kaukazu. Polska, mimo jej geopolitycznej i kulturowej środkowoeuropejskości, wygląda, jakby była oczywistą i naturalną częścią Europy Wschodniej. Albania z kolei, jeśli cokolwiek mi przypominała, to Afrykę Północną. No, nie wszędzie, ale takie miejsca, jak Pogradec - jak najbardziej.
Młodzi Albańczycy przypominali w stylówie chłopaków ze zdjęć z arabskiej wiosny. Gdyby dać im bazooki i kałachy wyglądaliby toczka w toczkę jak kolesie z Libii czy Syrii. Styl śródziemnomorsko-sportowo-paraelegancki, podróby wszystkich znanych firm tego świata, włos na lekki żel, absolutny brak podziału na subkultury.
Starsi faceci z kolei wyglądali jak stereotypowi Europejczycy ze wschodu w wersji hard. Spodnie od garnituru i wsunięte w nie spłowiałe koszule. Czasem nawet kapelusze. Buty w szpic i ta tania elegancja, z którą kiedyś nosili się wszyscy mężczyźni po złej stronie żelaznej kurtyny, przypominająca dziadków i wujków ze zdjęć z mojego dzieciństwa.
Wystarczyło zejść z głównych ulic i powłóczyć się "zapleczem" Pogradeca, by to zobaczyć: to siedzenie w kucki przed klatkami schodowymi, te przykurzone sklepy z mydłem i powidłem napchane jeden na drugi, szyldoza i beton, coś w stylu małomiasteczkowej Polski, tylko ściśniętej dwa razy bardziej i zalanej tym żółtym skwarem Południa, zapylonej i wysuszonej. Coś, co tu wisiało w powietrzu, klimat, nastrój - był zupełnie inny, niż w Macedonii. To było niesamowite. Ochryda i Pogradec, mimo, że patrzyły na siebie wzajemnie z przeciwnych brzegów jeziora, należały do dwóch różnych światów. Ta granica między nimi wydawała się - choć przecież musiało to być złudzenie - sięgać głębiej, niż nalot kulturowy, cywilizacyjny.
No i sposób, w jaki Albańczycy prowadzili samochody. Ludzie Bałkanów jeżdżą jakby opętały ich wszystkie lokalne demony naraz, ale tylko Albańczycy robią to z tą uderzającą, naturalną nonszalancją. Ruch uliczny w Albanii przypomina ruch w którymś z egipskich czy tunezyjskich miast. To jest chaos, w którym zapewne jest jakaś metoda, ale nie widać jej, dopóki człowiek nie zauważy, że Albańczycy jeżdżą dokładnie tak samo, jak chodzi człowiek przeciskający się przez tłum.
Albańczyków nie rusza abstrakcja świateł ulicznych czy pasów namalowanych na jezdni. Jeśli przeszkoda ma być brana na poważnie - musi być fizyczna. Żadne światła ani ciągłe linie nikogo przed niczym nie powstrzymają: co to za zakaz, który można złamać po prostu go ignorując. To dlatego jezdnie w albańskich dwupasmówkach często oddzielone są od siebie betonowymi klocami. To jest konkret, nie abstrakcja. Kiedyś widziałem jak na takich klocach, pomiędzy dwoma strumieniami rozpędzonego i huczącego żelastwa marki mercedes, siedzieli sobie dwaj faceci w klapkach i gadali, gestykulując z rozmachem.
Innym razem wjechałem do Albanii z Kosowa. Jechaliśmy od strony Prizrenu, i zaraz za kosowską granicą skończył się asfalt.
Trwały roboty drogowe, ale tablica na której przepraszano za niedogodności i informowano o tymczasowości sytuacji, była już nieco przerdzewiała. Musieliśmy trząść się na gruntówce. Gdzieniegdzie pasy wyznaczały ułożone jeden za drugim kamienie. To już nie była czysta abstrakcja, to jakoś działało na wyobraźnię.
Krajobraz wyglądał tak, jakbyśmy z miejsca przesunęli się głęboko w przeszłość, bo świat wynaturalniał. W krajobrazie pozostały tylko zielono-sine góry, gruntówka i stada owiec. Plus jeden element zupełnie nie z tej bajki: te nieszczęsne bunkry.
Hodży wydawało się, że cały świat nie ma niczego innego do roboty, niż tylko symultanicznie atakować Ludowo Socjalistyczną Republikę Albanii. Uderzyć miało NATO do spółki z Układem Warszawskim i Jugosławią. Albo tylko udawał, że w to wierzy. Być może wydawało mu się, że Albania jest ostatnim niezależnym spłachetkiem ziemi, czymś w rodzaju wioski Asterixa, którego podbicie jest najważniejszym, honorowym celem złego, złego świata.
Dlatego do "obsługi" bunkrów przyuczano już dzieci z podstawówek. Ćwiczenia obrony organizowano w szkołach, zakładach pracy i na uczelniach. Każdy Albańczyk wiedział, co w bunkrze jest do czego i jak się obsługuje kałacha. Ta wiedza, notabene, przydała się w 97 roku, gdy padły piramidy finansowe i wściekli ludzie zdobyli magazyny poenwerowej broni. To był jedyny raz w historii Albanii, gdy bunkry były wykorzystywane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. A stały wszędzie: na plażach, w górach, w centrach miast: na trawnikach i przy chodnikach.
Istniała hierarchia bunkrów: w tych większych, zawsze obsadzonych, znajdowała się radiostacja i punkt dowodzenia mniejszymi bunkrami. Wszystkie bunkry "wchodzące pod administrację" większego musiały znajdować się we wzajemnym wzrokowym zasięgu, tak, by sygnał (którym często musiało być po prostu machanie rękami, bo nie każdy bunkier mógł być wyposażony w radiostację czy chociaż rakietnicę) dawany z najdalszego nawet bunkra mógł zostać dostrzeżony przez inne załogi.
Mówi się, że to właśnie przez te bunkry musieliśmy teraz podskakiwać na wybojach. Bo podobno wyprodukowanie dwudziestu bunkrów to kilometr autostrady, a po kilku kilometrach wybojów przestaliśmy już nawet te bunkry liczyć. Było ich zatrzęsienie. Podjechaliśmy, oczywiście, zajrzeć do środka kilku z nich. Wyglądało na to, że lokalne społeczności znalazły szybko nowe zastosowanie tego albańskiego systemu obrony: bardzo wygodnie się w nich musiało robić kupy.
Patrzyłem na te betonowe półkule powkopywane w ziemię jak okiem sięgnąć i zastanawiałem się, jak oni chcieli za ich pomocą bronić czegokolwiek. Czy naprawdę sądzili, że ten betonowy system może odeprzeć jakikolwiek atak? Pewnie nie było to takie proste, ale wystarczyło przecież wrzucić do środka bunkra granat, by załatwić sprawę. A co z dostawami amunicji i żywności? Co z synchronizacją działań? Bunkry oznaczały przecież rozproszenie obrońców i każdy - w gruncie rzeczy - pozostawał w razie ataku ze swoją betonową kulą u nogi. Wyobrażałem sobie, jak w razie jugosłowiańskiego ataku, idącego pewnie tą drogą, którą jechaliśmy, obsady tych wszystkich bunkrów wychodzą z rękami do góry, poddając się wojskom z mniej sparanoizowanego świata. Bo fanatyzm i histeria to jedno, ale siedzenie w ciemnym bunkrze, gapienie się na nadciągające wojska i nerwowe przeliczanie, czy wystarczy nabojów w karabinie - to mimo wszystko drugie.
Bunkry tak naprawdę przydały się dopiero, gdy zamieszkali w nich albańscy uchodźcy z Kosowa. Również teraz służą bezdomnym za noclegownie. A młodym parom z problemami lokalowymi w celu wiadomym.
*
Kukes wyglądało jak Europa Wschodnia z zachodniego stereotypu. Mogę udawać, że miałem inne, bardziej politycznie poprawne wrażenia, ale to by było udawanie. Oczywiście, że to było stereotypowe patrzenie, ale pewne obrazy czasem pchają się w oczy. Nie dało się tak od razu się od tego wyzwolić. Trzeba się było chwilę poprzyzwyczajać. W knajpie wszyscy się na nas gapili. Po ulicy fruwały opakowania po czipsach. Właściwie to czułem nawet coś w rodzaju lęku związanego z dotykaniem nieznanego.
Później, jak zawsze, okazało się, że nieznane po pierwsze wcale nie jest groźne, a po drugie - że wcale nie jest nieznane. I tak to pewnie było nic wobec lęku, który musi towarzyszyć - na przykład - Niemcom, gdy wjeżdżają do Polski i oglądają te wszystkie apokaliptycznie rozwłóczone miasteczka na ziemiach zachodnich.
W okolicznych wsiach - jak opowiadał nam członek lokalnej misji OBWE - nadal panował klanowy patriarchat. Domy przypominały twierdze obronne. Dziewczyny, które chciały studiować, musiały często buntować się przeciwko całym rodom - od pradziadów po rodzeństwo i cały system stryjów, wujów i ciotek - i uciekać do miast.
Dawniej w północnej Albanii było tak, że jeśli kobieta chciała (bądź musiała) pełnić męską rolę społeczną - wyrzekała się swojej kobiecości. Zakładała męski strój, nosiła broń, ścinała włosy. Nie mogła uprawiać seksu. Stawała się "przysięgłą dziewicą", musiała zachowywać się jak mężczyzna i - od tej pory - przez resztę społeczności - była jak mężczyzna traktowana. Mogła pić, palić i przebywać razem z mężczyznami, a ci mieli obowiązek traktować ją jako równą sobie. "Dziewica" taka podpadała również pod prawa wendety, czyli - jeśli było trzeba - musiała umieć dać w pysk albo obronić się przed mordobiciem. Albo i przed śmiercią - w Albanii tradycja krwawej zemsty do niedawna była bardzo silna. Teraz zresztą też nie umarła do końca. Podobnie, jak instytucja "przysięgłych dziewic", których nadal w Albanii żyje kilkadziesiąt.
Na górskiej drodze do Tirany było pięknie. Widoki jak z "Władcy pierścieni", kapryśny asfalt, który pojawiał się w najmniej spodziewanych momentach i w takich też znikał, szosa prowadząca skrajem przepaści, co akurat mnie - przeklętego lękiem wysokości - doprowadzało do palpitacji.
Co jakiś czas pojawiało się coś w rodzaju kapliczek, na których poustawiane były puszki po napojach. Wyglądało to jak świątynie kultu cargo.
Ale najbardziej dziwili nas ludzie oczekujący na autobus w miejscach, w których - wydawałoby się - nie było jak się dostać. Bo w dół przepaść na setki metrów, a w górę - setki metrów litej skały. Tymczasem stali: kobiety ubrane na czarno i wysuszeni panowie. I one i oni mieli surową urodę, niesamowicie pasującą do wszystkiego, co ich otaczało.
Naddatkowi betonu, którego Enwer nie wykorzystał na bunkry, nie pozwolono się zmarnować. Uformowano z niego poutykane w co ładniejszych zakątkach pomniki sławiące komunistycznych partyzantów i komunizm oraz postęp ogólnie.
Tirana to już była inna bajka. Jej centrum wyglądało trochę jak Nowa Huta. Zbudowali je włoscy faszyści. Totalitarne reżimy miały podobne gusta. Megalo-modernizm i do przodu.
Podobno centrum Tirany powstało na planie topora. Styliskiem miał być bulwar Mussoliniego (obecnie Męczenników Narodu), obuchem - plac przed uniwersytetem, a ostrzem - stadion.
Chodziliśmy po centrum, które było nadspodziewanie spokojne i ciche. Przed muzeum narodowym siedzieli strażnicy na plastykowych krzesłach i śmiertelnie się nudzili. Gapili się na absolutnie pusty plac przed sobą. Wydawało się, że centrum miasta znajduje się w trybie stand-by.
Nawet w dawnej dzielnicy rządowej, w której kiedyś mieszkali komunistyczni bonzowie włącznie z samym Enwerem a teraz pozakładano włoskawe z wyglądu knajpy - było spokojnie. W porównaniu z szaleństwem i frenetycznością przedmieść tego miasta, przez które trzeba było się przebić, żeby tu dojechać, wyglądało to bardzo dziwacznie. Jak gdyby Tirana była pusta w środku. Wydrążona.
Meczet Ethem Beja też był puściuteńki. Albańczycy niespecjalnie serio podchodzą do religii. Wielu nich przechodzi z islamu na katolicyzm, twierdząc, podobnie, jak Adżarowie w Gruzji, że to bardziej europejskie. Zresztą, zachęcał ich swego czasu do tego przejścia sam Ismail Kadare, pisarz pełniący w Albanii rolę wieszcza narodowego. Tym bardziej, że tradycja sprzyja. Chrześcijaninem z islamskiego odzysku (a wcześniej muzułmaninem z odzysku chrześcijańskiego) był Jerzy Kastriota, wielki Skanderbeg, którego konne pomniki i popiersia stoją w całym kraju.
Kraj był na punkcie Skanderbega zafiksowany. Jak na - było nie było - muzułmański kraj fiksacja ta była dość dziwna, do Kastriota bronił Albańczyków przed Turkami niosącymi islam. Ale religia nigdy nie była tu brana specjalnie serio. Ważniejsze zawsze były ludowe obyczaje i prawa. Dlatego Skanderbeg może się swobodnie rozpychać po całej symbolicznej przestrzeni kraju - po tabliczkach z nazwami ulic i placów, po cokołach. Jego figurki sprzedaje się jako pamiątki. Podobnie, jak minatury bunkrów. Albańczycy przekuwają swoje przekleństwo na pieniądze. Czemu nie.
Miasteczko Kruja, do którego wjeżdżało się położoną wśród rzęsistej zieleni serpentyną, było czymś w rodzaju sanktuarium narodowego. Stał tu zamek Skanderbega. Flag Albanii - genialnie zaprojektowanych, czerwonych z dwugłowym, czarnym orłem - było tu zatrzęsienie.
Ten zamek to była podróbka, i to nie taka, jak na przykład warszawska Starówka. Z prawdziwą historią Albanii miała tyle wspólnego, co "Gra o Tron" z dziejami Zachodu. Wariacja na temat. Nieprawdziwy był też hełm Skanderbega przechowywany w środku, ale ta kopia była przynajmniej wierna. Jeśli ktokolwiek chciał dotknąć istoty albańskiego narodu - to raczej nie tutaj. Kruja jest pełna symboli i symboliki, ale to historyczna zabawka.
Etnos albański, jak oceniają historycy, uformował się ostatecznie już w XIV wieku, lecz - jak wszystkie nowoczesne europejskie narody - naród albański odnalazł swoją tożsamość dopiero w wieku XIX-tym. Bozidar Jezernik, słoweński antropolog, twierdzi, że to Austriacy przyczynili się do zmontowania jednego narodu z mówiących mocno zróżnicowanymi dialektami Ghegów i Tosków, którzy, dodatkowo, niespecjalnie za sobą przepadają. "Encyclopedia Britannica" informuje, że dopiero "mniej skrajne" formy tych dialektów są zrozumiałe tak dla jednych, jak dla drugich. Z tym "stworzeniem" - wg. Jezernika - miało chodzić o to, by szachować Serbów, a łatwiej było to zrobić za pomocą jednego wielkiego narodu, niż dwóch mniejszych.
W pewnym sensie Albania to najdziwniejszy kraj w Europie. Ani niezbyt muzułmański (za muzułmanów uważa się ponad 70 procent społeczeństwa, ale tylko mniej, niż 40 procent ludności twierdzi, że traktuje religię w miarę serio), ani nie chrześcijański (mimo, że liczba konwertytów rośnie, to powody konwersji są bardziej kulturowe, niż religijne), ani nawet niespecjalnie ateistyczny. Albański król Zog, który panował w międzywojniu, swoją przysięgę składał na dwie święte księgi: Koran i Biblię.
Albania leży na samym skraju kontynentu, którego za bardzo nie przypomina. Do tego stopnia, że co bardziej zapiekli faszyści z innych europejskich państw odmawiają uznawania ich a Europejczyków. Słowem - nie ma czegoś takiego, jak albańscy skini, z czego akurat Albańczycy powinni być bardzo zadowoleni.
Ale albanofobia to fakt. Albańczycy i Serbowie oraz Macedończycy mają swój rachunek krzywd, ale niechęć do Albańczyków i ich negatywny stereotyp są silne także w Grecji czy we Włoszech.
Również sami Albańczycy czują się wyrzutkami Europy. Najpierw oddzielała ich od reszty Europy Turcja i przyniesiony przez nią islam, później - Hodża i jego betonowy totalitaryzm. Teraz - jak uważają - infrastrukturalne zapóźnienie kraju (które jednak, choć legendarne i choć istnieje, jest jednak wyolbrzymiane). Dlatego wstąpienie do NATO było tu przyjęte jak błogosławieństwo, a George'a Busha, który odwiedził ten kraj pod koniec swojej drugiej kadencji, witano jak gwiazdę rocka, a gdy już sobie pojechał, nazwano na jego cześć jedną ze stołecznych ulic.
Albania to kraj entuzjastycznie proeuropejski, mimo, że po tureckim podboju nie uczestniczył w ogóle w głównym nurcie europejskiej historii, lekko się o nią ocierał w najlepszym razie. Uczestniczył natomiast intensywnie w historii państw islamskich, choć bektaszycka wersja islamu - popularna w Albanii - różniła się znacznie od klasyki tej religii, m.in. zezwalała kobietom na odkrywanie głów i równała ich pozycję z mężczyznami, pozwalała na picie wina i jedzenie wieprzowiny.
Podział pomiędzy wsią a miastem jest tu tak głęboki, że przypomina te występujące w krajach arabskich. Miasto żyje tu "europejsko", a wieś na północy kraju - kieruje się jeszcze często zasadami "Kanunu", zbiorem tradycyjnych, często okrutnych praw, których nie wytrzebił nawet reżim Hodży, choć próbował.
Nie wiadomo też do końca, kim są Albańczycy. Śledzenie ich pochodzenia przypomina fascynujące dochodzenie prosto z kryminału. Rzeczowniki, pomiędzy którymi jest najmniej zapożyczeń odnoszą się do życia związanego z górami. Nazwy górskich zwierząt czy roślin to nazwy rdzennie albańskie. Tam natomiast, gdzie język albański opisuje gospodarzenie związane z morzem (rybactwo, nawigacja) czy równinami (rolnictwo) - pojawiają się zapożyczenia z innych języków. Co więcej, pewne cechy języka albańskiego wskazują, że przodkowie Albańczyków mogli żyć stosunkowo blisko ludów, które później stworzyły etnos rumuński, czyli bardziej na północ od miejsca, w którym Albańczycy żyją obecnie: być może pomiędzy Dalmacją i Dunajem. Inne tezy mówią o Tracji, czyli okolicach obecnej Bułgarii, Macedonii i południowej Serbii.
W Kruje, w dół zbocza ciągnęła się handlowa uliczka. Sprzedawano tutaj coś, co stanowiło albański "identity kit" w wersji dla turystów: flagi, albański i - oczywiście - amerykańskie, ludowe stroje, miniaturowe bunkry i małe Skanderbeżki. To było jedyne miejsce, do którego zapuszczali się Polacy, którzy przypływali statkiem do niedalekiego portu w Durres. Był to pewnie punkt specjalny jakiejś wycieczki organizowanej dla wczasowiczów w Czarnogórze. "Polacy podróżują po Bałkanach tak, jakby podróżowali po swoich koloniach" - pisał kiedyś Mrożek. Tak właśnie było. Chodzili i się dziwowali. Ewidentnie przyjechali się tu pośmiać, patrzyli więc dookoła i na siłę wyszukiwali zacofania i zapuszczenia. Było tego w Albanii generalnie sporo, ale akurat nie w Kruji, więc bardzo źle trafili. Było mi ich nawet trochę żal.
Później pojechaliśmy w dół, do morza, w stronę Durres. W którejś z małych miejscowości po drodze, przywiązany do drzewa opodal rzeźni, trząsł się z przerażenia mały cielak. A niedługo potem, jak walnięcie obuchem, zaczęło się coś w stylu Miami.
To było Durres. Jechaliśmy szeroką, nową, asfaltową drogą pomiędzy wielkie wieżowce. Wiele było już wykończonych, ale jeszcze nie oddanych do użytku. Okna miały pozalepiane folią i wyglądały tak, jak gdyby ktoś powbijał w ziemię wielkie piloty do telewizorów opakowane w foliowe torebeczki, jak to się czasem robi w polskich domach, żeby się cyferki nie pozacierały.
Na plaży, jak wszędzie w kurortach, stały w równych szeregach leżaki. Plażowicze skwierczeli po bożemu, jak skwareczki. W tle rysował się nowy, durreski skyline, a pomiędzy tymi wypasionymi hotelami, pomiędzy zaparkowanymi merolami na tirańskich blachach, jeździł chłop na osiołku i handlował oliwkami.
A samo Durres było piękne. Było tu wszystko. Miami i Hawana, Śródziemnomorze i komunistyczna Europa Wschodnia, a do tego starożytny Rzym i Bałkany. Bajzel i porządek, bieda i ostentacyjne wymiotowanie pieniędzmi. Mercedesy i stukane golfy. W zdemolowanych zaułkach bawiły się dzieci.
Dziadkowie siedzieli na plastykowych krzesełkach powystawianych na pożółkłe trawniki. W swoich kapeluszach i porozpinanych koszulach wyglądali jak faceci z Buena Vista Social Club. Czas tutaj niby płynął, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował. I tak zbyt wiele się z niego tutaj, w Durres, nie dało ulepić, więc po co się szarpać. Tak zdawali się myśleć starzy, bo młodzi jednak się szarpali. I darli tymi merolami po ulicach, aż kurz szedł.
Ale Republika Albanii to niejedyna Albania, która istnieje. Albania to też Kosowo. Ismail Kadare nazywał je "Albanią zewnętrzną". Kosowscy Albańczycy niespecjalnie palą się jednak do integracji. Odsuwają ją w nieokreśloną bliżej przyszłość, razem ze stworzeniem "wielkiej Albanii", sięgającego od czarnogórskiego Ulcinja gdzieś po środek Macedonii i Serbię aż po Nisz. Czyli do greckich kalend. Na świętego Nigdy.
Ale prawda jest taka, że boją się stereotypowego albańskiego zacofania. Zawsze patrzyli na Albanię z wyższością. Jeszcze za Jugosławii, stosunkowo bogatego przecież kraju, patrzyli na swoich terroryzowanych przez Hodżę, biednych jak kościelne myszy kuzynów z mieszaniną współczucia i pobłażania. Gdy w czasie wojny o Kosowo musieli uciekać do Albanii i mieszkać w tych nieszczęsnych bunkrach, pomiędzy oboma społecznościami nie było specjalnej sympatii.
I dlatego Kosowo to już nieco inna historia.
Tekst i zdjęcia: Ziemowit Szczerek