Kabul - miasto o dwóch twarzach
10-letni Ahmi przez cały dzień poluje na cudzoziemców, wychodzących z hotelu Safi Landmark w Kabulu. Chłopiec ma dla nich propozycję nie do odrzucenia - opakowanie gum do żucia za "jedyne dwa dolary". I nie zniechęca się pierwszą odmową, ani kolejnymi, nawet nieprzyjemnymi gestami. Ahmi jest cierpliwy, ma czas. Jak większość Afgańczyków...
Cudzoziemiec się opiera, twierdzi, że nie ma pieniędzy? Kiedyś w końcu zmięknie. Więc póki co Ahmi ładnie się uśmiecha i bierze na siebie rolę przewodnika. Świetnie mówi po angielsku, bez kłopotów tłumaczy zwroty z dari na pasztu i odwrotnie. Tym również nie różni się szczególnie od swoich pobratymców
Afgańczycy to prawdziwi poligloci; nawet w najbardziej zapadłej wiosce można spotkać mężczyznę mówiącego po angielsku, rosyjsku, czy niemiecku, o lokalnych językach nie wspominając.
- Proszę pana, dwa dolary, tylko dwa dolary... - wtrąca kontrolnie co jakiś czas chłopiec, krzywiąc przy tym teatralnie buzię. - Jest tak gorąco. Nie powinienem tyle chodzić... - dodaje nie mniej często. Lecz widząc choćby cień zniecierpliwienia, zaraz się uśmiecha i idzie dalej, ochoczo opowiadając o przeznaczeniu kolejnych, mijanych budynków.
Stracić poczucie rzeczywistości
Kabul tymczasem zdumiewa, zwłaszcza tych, którzy pamiętają to miasto sprzed kilku lat. A właściwie to, co z niego wówczas pozostało... Wjeżdżając do afgańskiej stolicy od północnej strony bardzo łatwo zapomnieć, że jest się w kraju ogarniętym wojną. Na przedmieściach aż gęsto od nowych i właśnie budowanych domów - i nie są to gliniane lepianki, tylko okazałe, murowane rezydencje, z fasadami zdobionymi kolorowymi ornamentami. Zaś, im bliżej centrum, tym więcej wielopiętrowych hoteli i domów weselnych, zbudowanych w tandetnej stylistyce Las Vegas.
Znajdujący się w City Center Safi Landmark Hotel, to również jeden z tych okazałych koszmarków, powstałych po upadku reżimu talibów. W takim miejscu jak to, jeszcze łatwiej zatracić poczucie rzeczywistości. Bo owszem, wejścia do hotelu broni uzbrojony w kałasza strażnik, a w holu stoi bramka do wykrywania metalu. Wystarczy jednak pokonać obie przeszkody - co Europejczykom przychodzi znacznie łatwej niż Azjatom - by znaleźć się w ultranowoczesnej, klimatyzowanej przestrzeni, pełnej ekskluzywnych sklepów na dole i wygodnych apartamentów u góry.
Rosjanie wracają do Afganistanu
Doba w czteroosobowym apartamencie kosztuje 300 dolarów - tyle samo, ile wynosi półroczny zarobek nauczyciela na afgańskiej prowincji. Zresztą to równie niebotyczna kwota dla znakomitej większości hotelowego personelu: praczy, sprzątaczy, pracowników technicznych i strażników. Większość z nich to Afgańczycy; kontaktami z klientami zajmują się głównie Hindusi.
Obecność tych ostatnich znakomicie wpisuje się w kolonialny klimat panujący w hotelu. Kilkuosobowych apartamentów nie wynajmuje byle kto - muszą być więc stosownie wyposażone. Na przykład w dodatkowy pokoik - jedyne pomieszczenie pozbawione klimatyzacji - przeznaczony dla służby. Albo - niechlubny znak czasu - dla prywatnej ochrony co zasobniejszych i ważniejszych klientów...
A wśród nich nie brakuje Rosjan, w najlepsze wracających do Afganistanu - już nie czerwonoarmistów, ale biznesmenów, z walizkami pełnymi pieniędzy. W hotelowej restauracji roi się też od Hindusów i Chińczyków, zarabiających na kabulskim boomie budowlanym. Nie brakuje również Europejczyków i Amerykanów z międzynarodowych organizacji pomocy.
Twardy sen na ulicy
Jednak prawdziwe życie afgańskiej stolicy toczy się za hotelowym murem. Smród rynsztoków i spalin miesza się z zapachem szaszłyków, pieczonych na straganach, stojących na chodnikach, a czasami wprost na ulicy. Bywa bowiem, że chodniki są za wąskie, by pomieścić całą masę handlarzy, kupczących dosłownie wszystkim - od niesamowicie czerwonych pomidorów, przez wszelaką elektronikę, po stare książki, wśród których można odnaleźć oksfordzkie podręczniki do nauki angielskiego i francuskie książki kucharskie.
Chodnik to również idealne miejsce dla mini-rzeźni i warsztacików rowerowych, na chodniku - siedząc w kucki - można godzinami rozłupywać słodkie orzechy. Wreszcie, właśnie na chodniku, można sobie uciąć popołudniową drzemkę. Nikomu w każdym razie nie przeszkadzają zalegający mężczyźni, których ciała, nawet z bliska, wyglądają jak martwe...
Nikt też specjalnie nie przejmuje się beznogim żebrakiem, siedzącym na środku jednej z głównych ulic. Pośród tysięcy w większości rozklekotanych samochodów, których kierowcy jeżdżą jak nawiedzeni. I nad którymi, w żaden sposób, nie są w stanie zapanować ubrani w operetkowe mundury policjanci drogówki...
Cudem unikają korków
Kabul zaskakuje. Cieszący się nie najlepszą sławą afgańscy taksówkarze tu pokazują się z lepszej strony. Luksusów nie zapewniają - przeciwnie, ich auta to najczęściej pobijane starocie, dobrze, jeśli z szybami i kierownicą po lewej stronie. Bywa też, że nie bardzo wiedzą, o co klientowi chodzi. Gubią się i kręcą po kabulskich zaułkach, co dla cudzoziemców o słabszych nerwach oznacza nie lada stres. Generalnie jednak dowożą na miejsce, jakimś cudem unikając stania w kabulskich korkach.
Sześć lat po upadku talibów nikogo nie dziwią reklamy lokalnej sieci komórkowej, pełne zachodnich towarów sklepy, siłownie czy zakłady fryzjerskie. Nie zaskakuje widok kobiet ubranych w spodnie i skromną chustę. Ale żeby ubrana w burkę matka z dzieckiem na ramieniu sama prosiła cudzoziemca o zrobienie zdjęcia?
- Trzeba jej zapłacić dolara - wyjaśnia niezastąpiony Ahmi. - Biznes to biznes - dodaje z łobuzerskim uśmiechem i znów usiłuje wcisnąć paczkę gum...
Marcin Ogdowski, Korespondencja z Afganistanu