Cudzoziemiec się opiera, twierdzi, że nie ma pieniędzy? Kiedyś w końcu zmięknie. Więc póki co Ahmi ładnie się uśmiecha i bierze na siebie rolę przewodnika. Świetnie mówi po angielsku, bez kłopotów tłumaczy zwroty z dari na pasztu i odwrotnie. Tym również nie różni się szczególnie od swoich pobratymców Afgańczycy to prawdziwi poligloci; nawet w najbardziej zapadłej wiosce można spotkać mężczyznę mówiącego po angielsku, rosyjsku, czy niemiecku, o lokalnych językach nie wspominając. - Proszę pana, dwa dolary, tylko dwa dolary... - wtrąca kontrolnie co jakiś czas chłopiec, krzywiąc przy tym teatralnie buzię. - Jest tak gorąco. Nie powinienem tyle chodzić... - dodaje nie mniej często. Lecz widząc choćby cień zniecierpliwienia, zaraz się uśmiecha i idzie dalej, ochoczo opowiadając o przeznaczeniu kolejnych, mijanych budynków. Stracić poczucie rzeczywistości Kabul tymczasem zdumiewa, zwłaszcza tych, którzy pamiętają to miasto sprzed kilku lat. A właściwie to, co z niego wówczas pozostało... Wjeżdżając do afgańskiej stolicy od północnej strony bardzo łatwo zapomnieć, że jest się w kraju ogarniętym wojną. Na przedmieściach aż gęsto od nowych i właśnie budowanych domów - i nie są to gliniane lepianki, tylko okazałe, murowane rezydencje, z fasadami zdobionymi kolorowymi ornamentami. Zaś, im bliżej centrum, tym więcej wielopiętrowych hoteli i domów weselnych, zbudowanych w tandetnej stylistyce Las Vegas. Znajdujący się w City Center Safi Landmark Hotel, to również jeden z tych okazałych koszmarków, powstałych po upadku reżimu talibów. W takim miejscu jak to, jeszcze łatwiej zatracić poczucie rzeczywistości. Bo owszem, wejścia do hotelu broni uzbrojony w kałasza strażnik, a w holu stoi bramka do wykrywania metalu. Wystarczy jednak pokonać obie przeszkody - co Europejczykom przychodzi znacznie łatwej niż Azjatom - by znaleźć się w ultranowoczesnej, klimatyzowanej przestrzeni, pełnej ekskluzywnych sklepów na dole i wygodnych apartamentów u góry. Rosjanie wracają do Afganistanu Doba w czteroosobowym apartamencie kosztuje 300 dolarów - tyle samo, ile wynosi półroczny zarobek nauczyciela na afgańskiej prowincji. Zresztą to równie niebotyczna kwota dla znakomitej większości hotelowego personelu: praczy, sprzątaczy, pracowników technicznych i strażników. Większość z nich to Afgańczycy; kontaktami z klientami zajmują się głównie Hindusi. Obecność tych ostatnich znakomicie wpisuje się w kolonialny klimat panujący w hotelu. Kilkuosobowych apartamentów nie wynajmuje byle kto - muszą być więc stosownie wyposażone. Na przykład w dodatkowy pokoik - jedyne pomieszczenie pozbawione klimatyzacji - przeznaczony dla służby. Albo - niechlubny znak czasu - dla prywatnej ochrony co zasobniejszych i ważniejszych klientów... A wśród nich nie brakuje Rosjan, w najlepsze wracających do Afganistanu - już nie czerwonoarmistów, ale biznesmenów, z walizkami pełnymi pieniędzy. W hotelowej restauracji roi się też od Hindusów i Chińczyków, zarabiających na kabulskim boomie budowlanym. Nie brakuje również Europejczyków i Amerykanów z międzynarodowych organizacji pomocy.