"Pershing" - król disco polo i wyścigów, czyli zawód gangster
Nie mogę powiedzieć, że umierali na moich rękach. Ale nie będę daleki od prawdy, gdy powiem, że umierali na moich oczach. Moi bohaterowie świata gangsterskiego. Oglądałem rozwój karier i ich nagłe przerwanie. O kilku z nich opowiem.
Często wyglądało to tak, jakby fatum czuwające w drzemce nad ich losem budziło się znienacka, by uderzyć śmiertelnie. To fatum było wpisane w ich zbrodnicze żywoty. Zwykle kończyli i będą kończyć je marnie. Leżąc na ulicy bądź pod kawiarnianym stolikiem w kałuży krwi, wypływającej z dziur po pociskach, rozszarpujących ciało od wewnątrz.
Jeden z najsłynniejszych...
To jest silniejsze od mnie. Ilekroć patrzę na Andrzeja Gołotę, którego walki z różnych okazji co i rusz przypomina telewizja, przed moimi oczami staje taki oto obrazek...
Początek lat 90. Upalne popołudnie, piękne lato w Ożarowie pod Warszawą. Willa Andrzeja K., "Pershinga", uchodzącego za bossa gangu pruszkowskiego. Z tyłu piętrowego, okazałego domu, w części posesji niewidocznej z ulicy, niewielki przydomowy basen. Pławi się w nim ścigany przez policję i prokuraturę listami gończymi Andrzej Gołota.
Prokuratura oskarża go, że po pijanemu, mając pistolet w ręku, groził nieznanemu sobie mężczyźnie w toalecie restauracji we Włocławku. Młoda, atrakcyjna, przypominająca lalkę Barbie, konkubina "Pershinga" przynosi Gołocie drinka z lodem i stawia na brzegu basenu, a sama siada na leżaku.
W tamtym czasie Andrzej K. był już jednym z najsłynniejszych polskich gangsterów, ja zaś częstym gościem w jego willi, zbudowanej już za pieniądze zdobyte z gangsterki. Głównie z wymuszania haraczy i odzyskiwania długów ściąganych po najdziwniejszych transakcjach zawieranych między szemranymi biznesmenami, do wymiany towarowej włącznie.
Ludzie na każde wezwanie
Haracze wymuszał skąd się tylko dało. Od restauratorów i właścicieli kawiarni, hurtowni, komisów samochodowych, od agencji towarzyskich. Stawki, w zależności od rodzaju interesu, wahały się od 500 do tysiąca dolarów miesięcznie. Duże zyski czerpał też z odzyskiwania długów, gdyż brał 50 procent od odzyskanej kwoty. Nie przyjmował zleceń niższych niż pięć tysięcy dolarów.
Oczywiście, nie on sam zajmował się zarówno ściąganiem haraczy, jak i długami. Miał wyspecjalizowane w obu tych "branżach" grupy. Były do jego dyspozycji 24 godziny na dobę, ale pozostawały też na jego garnuszku. W rozliczeniach ze swoimi "pracownikami" był solidny i szczodry. To nie jego opinia, lecz członków jego licznych grup.
W apogeum swojego przywództwa miał na usługach ponad 100 ludzi, gotowych na jedno zawołanie wypełniać każde jego zlecenie. W tym czasie zajmował się już przemytem alkoholu i papierosów oraz kradzionych na Zachodzie samochodów, rozprowadzaniem alkoholu z nielegalnych źródeł, kontrolą hazardu, czyli ściąganiem haraczu z automatów zręcznościowych do gier, z tzw. jednorękich bandytów.
Wyścigi i odzyskiwanie długów
Mimo niezwykle intensywnego i pełnego napięcia życia, prowadzonego przez "Pershinga", przetrwała jego fascynacja Gołotą. Kiedy naszemu najbardziej znanemu pięściarzowi udało się uciec do Stanów Zjednoczonych, gdzie - jak wiemy - zrobił sporą karierę, na każdej walce Gołoty o mistrzostwo świata w USA "Pershing" siedział blisko ringu. Tam też podobno odezwała się jego żyłka do hazardu.
Zamierzał w przyszłości "ustawiać" wyniki walk bokserskich rozgrywanych w Stanach i czerpać zyski z nielegalnych zakładów bukmacherskich. Tak jak to przez lata robił na warszawskim Służewcu. Był tam prawdziwym królem ustawiania gonitw. Dżokeje będący faworytami poszczególnych gonitw zawierali niepisaną umowę z przedstawicielem "firmy Pershing", zgodnie z którą musieli przegrać wyścig. Kiedy zamiast nich wygrywał fuks, zarabiali często kilka razy więcej niż wynosiła nagroda za zwycięstwo.
Służewiec i weekendowe gonitwy latem były prawdziwym żywiołem "Pershinga". Innym, jak sam kiedyś mi się przyznał, było odzyskiwanie długów. Stało się ono jego trzecią pasją, obok dwóch wcześniejszych - wyścigów konnych i ruletki. Jednym z powodów, dla których polubił "długi", było to, że odzyskując je, mógł swobodnie stosować brutalne sposoby, gdyż miał pewność, że sterroryzowany właściciel hurtowni czy firmy przewozowej nie pójdzie na policję czy do prokuratury, bo tam nie potrafiłby wytłumaczyć źródła pochodzenia jego pieniędzy.
Uniwersalny przestępca
Raz jednak pomylił się. W procesie, jaki miał w 1996 r., jednym z punktów oskarżenia było jego bestialskie postępowanie w czasie nielegalnego odzyskiwania długu od współwłaściciela myjni samochodowej na Żoliborzu.
Lubił opowiadać, jakie psychologiczne metody stosuje wobec dłużników, które są skuteczne i łamią każdego, kto na początku "negocjacji" stawia opór. "Tą skuteczną metodą, jak się domyślam, jest pistolet, który przystawia się dłużnikowi do głowy. Czyż nie tak?" - podważałem jego bandyckie przechwałki. Na co on, z dziecinną szczerością i naiwnością odpierał mój zarzut: "Ja na taką robotę nie chodzę z coltem. Uzbrojeni są jedynie moi ludzie. To znaczy, żeby pan dobrze zrozumiał, moja ochrona"...
Równie zabawne było jego tłumaczenie, którym karmił mnie na początku naszych rozmów, że największe pieniądze robi na handlu butami damskimi, przywożonymi z Austrii. A interesy prowadził rozliczne. I z pewnością był w awangardzie dynamicznie rozwijającej się w tamtych latach przestępczości mafijnej. Jak klasyczny, czyli uniwersalny przestępca, działał na wielu polach.
"Dogonił go jego zawód..."
Był w gangu pruszkowskim jednym z pierwszych, który próbował "czyścić brudne pieniądze" w legalnych, własnych biznesach. Łączył swoje zainteresowania z interesami. Taką dziedziną była muzyka disco polo, w której był zakochany. W drugiej połowie lat 90. niemal zmonopolizował zyski z tej branży. Zaczął od inwestowania już na początku lat 90. Promował koncerty i zespoły, zakładał firmy tłoczące płyty z tym rodzajem muzyki. Jedną z takich firm założył na Wybrzeżu w 1998 r.
Jak twierdzą niektórzy, pewnie nie bez racji, zgubiła go nadmierna ambicja, by wybić się na niezależność od starej gwardii pruszkowskiej. Zginął w wyniku egzekucji, jakiej dokonano 5 grudnia 1999 r. Został zastrzelony przez znanych sobie dwóch innych gangsterów, na ulicy pod karczmą "Szymoszkowa" w Zakopanem, zanim zdążyło wyparować z niego zmęczenie po szusowaniu na stokach góry o tej samej nazwie co karczma.
Kiedy Gołota dowiedział się o śmierci swego przyjaciela, powiedział: "Dogonił go jego zawód. Ale zawsze wiedział, czym ryzykuje".
Jerzy Jachowicz, dziennikarz tygodnika "Sieci"
Za tydzień o kolejnym gangsterze: Wojciechu K. pseud. "Kiełbasa".