Pasażer: Czuliśmy zapach dymu, niektórzy płakali, inni modlili się
Spodziewaliśmy się zwykłego lądowania - mówi gość Kontrwywiadu RMF FM, pasażer lotu numer 16, Dominik Dymecki. - Na pokładzie nie było paniki. Płacz - tak. Krzyki chyba nie. Dostaliśmy instrukcję: "Pas zapiąć na maksimum" - żebyśmy nie latali po samolocie. Uprzedzono nas, że padną trzy kolejne komendy: "Przygotować się do lądowania", "Pas odpiąć", a na końcu: "Ewakuacja".
Konrad Piasecki: Na początek Kontrwywiadu pasażer feralnego i szczęśliwego zarazem lotu numer 16 - Dominik Dymecki. Dzień dobry, witam.
Dominik Dymecki: - Dzień dobry, panie redaktorze.
Przemknęła panu wczoraj przez głowę myśl, że pan może nie wyjść z tego cało?
- Chyba tak, w pewnym momencie przemknęła, chociaż powiem szczerze, że nie myślałem o tym za dużo, bo to nie miałoby sensu. Generalnie wszyscy skupiali się chyba na tym, co zrobić, żeby było ok. Wiadomo, że to nie było w naszych rękach, tylko w rękach pilota, obsługi technicznej, ale przygotowanie planu ewakuacji, po prostu przeprowadzenie tej ewakuacji prawidłowo zależało też od nas, pasażerów. Myślę, że ta adrenalina tak pozytywnie na wszystkich zadziałała i jednak nie myśleliśmy o tym, co może się zdarzyć złego, raczej myśleliśmy o tym, żeby wszystko było ok., co zrobić, żeby wszystko pozytywnie skończyło się jednak.
A od którego momentu wiedzieliście, jak bardzo groźna jest sytuacja?
- Właściwie wszystko przebiegało zupełnie normalnie. Nawet schodzenie do lądowania, czyli obniżanie wysokości, takie typowe tam - mniej więcej na pół godziny przed lądowaniem coś takiego się dzieje - było zupełnie normalne. Spodziewaliśmy się zwykłego lądowania. Nawet już przecież taki komunikat był, kiedy to kapitan mówi, jaka jest pogoda w Warszawie, "dziękujemy, miłego pobytu" itd. A nagle dwie minuty później coś, czego się nigdy nie słyszy, czyli komunikat: "Szanowni państwo, informujemy, że z przyczyn od nas niezależnych lądowanie odbędzie się w trybie awaryjnym". To był początek tak naprawdę. Dowiedzieliśmy się, że coś jednak tutaj nie jest ok. A już czekaliśmy spokojnie na lądowanie.
A wiedzieliście, że to awaryjne lądowanie jest spowodowane kłopotami z wysunięciem podwozia?
- Pierwszy komunikat to był taki oficjalny, że tak powiem, wypowiedziany przez kapitana przez nagłośnienie. Nic więcej nie wiedzieliśmy w tym momencie. Dopiero minuty - 10, 15, 20 minut później jakieś tam informacje zaczęły do nas docierać, ale głównie tak, jakby nieoficjalnie, od stewardes. Czyli powodu awaryjnego lądowania nie uzyskaliśmy, nie słyszeliśmy przez nagłośnienie od kapitana, z tego co pamiętam. Jakieś tam informacje od stewardes się pojawiły, że mamy problemy z otwarciem podwozia. No, i w związku z tym jakieś tam kolejne informacje jedna za drugą się pojawiały. To wszystko trwało oczywiście, bo to wszystko trwało około godziny. Wiedzieliśmy coraz więcej i w międzyczasie kapitan polecił stewardesom uruchomienie procedur awaryjnych, to znaczy był instruktaż już nie jak się opuszcza samolot, tylko o tym, że będziemy ewakuowani z tego samolotu, którędy, którymi wyjściami. Już konkretnie była mowa o tym, jak to lądowanie będzie wyglądało, to znaczy, że to będzie twarde lądowanie, i że to lądowanie zakończy się ewakuacją. Czyli będzie kwestią sekund opuszczenie samolotu.
Były objawy paniki, strachu, płacz, krzyk?
- Nie było objawów paniki, absolutnie. Pod tym względem wszystko świetnie wyglądało, tak jak powinno wyglądać. Krzyków chyba nie było. Na pewno było duże zdenerwowanie, niektórzy płakali, niektórzy się modlili, nie mogli opanować nerwów i emocji. Ale nie widziałem i nie usłyszałem takiej sytuacji, przejawiającej oznaki paniki. Pod tym względem było naprawdę ok. Stewardessy cały czas oczywiście pilnowały tego, żeby pasażerowie zachowywali się w porządku. Szybko reagowały, jeżeli ktoś miał jakieś pytania. Oczywiście było ich mnóstwo, starały się na nie odpowiadać w miarę swoich możliwości.
One też zachowywały spokój? Bo one wiedziały najwięcej, wiedziały, jak bardzo trudna jest sytuacja.
- No właśnie nie wiemy, ile one tak naprawdę wiedziały. Sam jestem ciekaw, czy zdawały sobie sprawę z tego, co się dzieje. To znaczy, na pewno zdawały sobie sprawę z tego, że będzie awaryjne lądowanie. My uzyskaliśmy od nich tę informację, że jest problem z podwoziem. Można było domyślać się tego, że koła nie zostaną otwarte i będziemy lądować "brzuchem" samolotu, jak to się mówi. Stewardessy zachowywały się w porządku, ale powiem tak: rzeczywiście było widać objawy zdenerwowania, również u stewardess. I to jest taka sytuacja, z którą ja się jeszcze nie spotkałem na pokładzie samolotu. Stewardessy nawet przy silnych turbulencjach, przy jakichś tam problemach, one zawsze są opanowane. Przechodzą szkolenia, mnóstwo latają, więc dla nich to jest tak jakby normalna sytuacja. Tu rzeczywiście było widać zdenerwowanie w ruchach, w gestach, w mowie stewardów i stewardess. Oni wykonywali swoje zadania tak, jak powinni to robić, ich zachowanie było absolutnie bez zarzutu. Ale siedzieliśmy wszyscy w tym samym samolocie i gdyby coś się miało dziać, to siedzieli z nami wszystkimi. To było moim zdaniem normalne, bo ciężko oczekiwać, żeby ktoś zachowywał się zupełnie jak robot w tym momencie czy ewentualnie zatajał przed nami jakieś informacje, co się z nami będzie działo, że coś jest nie tak. My to wiedzieliśmy, one to wiedziały. Wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku i jedni drugich wspierali. Były takie sytuacje, że ktoś płakał, ktoś miał lekki kryzys, ale wtedy czuć było wsparcie ze strony innych pasażerów, ze strony stewardess. Uważam, że odbywało się to bardzo pozytywnie.
A jak wyglądały te ostatnie sekundy lotu i przyziemienie? Na ile w tym momencie ta sytuacja wyglądała na trudną i dramatyczną?
- Im bliżej byliśmy ziemi i wiedzieliśmy, że to lądowanie się zbliża, to nerwy było oczywiście coraz większe. Dostaliśmy dokładne instrukcje o tym, jak ma wyglądać pozycja w chwili lądowania, czyli że trzeba schylić głowę, rękoma złapać się pod kolanami, mieć maksymalnie zapięte pasy. Wiedzieliśmy, że może być tak, że będzie nas mocno rzucać, więc musieliśmy maksymalnie zapiąć pasy, żebyśmy nie latali po tym samolocie. No i dostaliśmy informację o tym, że padną komendy - że przed lądowaniem padnie komenda "przyjąć pozycję do awaryjnego lądowania". Kolejna komenda miała paść po zatrzymaniu samolotu, była to komenda "rozpiąć pasy"; i trzecia komenda - "ewakuacja" - miała paść w chwili, gdy będą otwarte wyjścia awaryjne i zostaną rozwinięte te dmuchane zjeżdżalnie, którymi mieliśmy się wydostać z samolotu.
- I rzeczywiście, już jak wiadomo było, że podchodzimy do lądowania, to jeszcze był taki moment nerwowy, kiedy pilot - oczywiście nie wiedzieliśmy tego wtedy - próbował mechanicznie otworzyć podwozie i poderwał samolot nagłym ruchem do góry. Później oglądaliśmy to w telewizji. Z mediów dowiedzieliśmy się, że to otwarcie podwozia się nie udało, ale że to była właśnie tego próba. To już było chyba z pięć minut przed lądowaniem, więc atmosfera była bardzo napięta i to poderwanie samolotu do góry spowodowało kolejne krzyki przerażenia.
- Potem zaczęliśmy schodzić coraz niżej, komunikaty były bardzo krótkie, konkretne, stanowcze: "Na miejsca, zapiąć pasy!". Tutaj nie było taryfy ulgowej, nikt nie miał prawa wstać nawet na chwilę. No i kilka sekund, może 30 sekund przed samym lądowaniem, usłyszeliśmy już taki konkretny komunikat przez nagłośnienie, żeby przyjąć pozycję do lądowania awaryjnego, czyli wszyscy spuszczają już wtedy głowy w dół, łapią się pod kolanami albo za fotele. No i czekaliśmy. I to trwało około 30 sekund w tej pozycji. Właściwie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Czy będzie mocne uderzenie, co się stanie? Każdy jakoś tam zastanawiał się, rysował w głowie, ale właściwie nie mogło to pójść lepiej. Po prostu pilot wykonał tak perfekcyjny manewr, że byliśmy wszyscy pozytywnie zaskoczeni. Spodziewaliśmy się tutaj nie wiadomo czego tak naprawdę, ale przynajmniej mocnego poobijania się w najlepszym wypadku. A wylądowaliśmy idealnie, tak miękko, tak gładko, że w pewnym momencie oczywiście rozległy się brawa, że to lądowanie już jest udane.
- Ale zaraz one ucichły, bo wszyscy nadal trzymali się foteli, bo było słychać i widać iskry, czuć zapach dymu. Było słychać, jak trzemy podwoziem o pas startowy. Więc ta euforia była chwilowa, ona potem ustała, gdy samolot się zatrzymał. To trwało mniej więcej tyle samo czasu jak wyhamowanie samolotu zazwyczaj po lądowaniu. Padła komenda "Rozpiąć pasy!". Komendy były oczywiście w języku polskim i angielskim. Wszyscy rozpięli pasy i słyszeliśmy komendy, już powtarzające się często: "Ewakuacja! Ewakuacja! Opuścić samolot". To były bardzo głośne, konkretne komendy wypowiadane przez nagłośnienie oraz przez stewardessy, które tam były i które otworzyły to wyjście awaryjne. No i potem już sama ewakuacja, to były sekundy. Oczywiście po otwarciu włazów, tych drzwi, do środka dobiegł jeszcze mocniejszy zapach dymu. Wszyscy obawiali się najbardziej zapłonu, tego, że samolot zacznie się palić. Na szczęście udało się tego uniknąć. Bardzo mocny dym, bardzo mocny zapach, ale przypływ adrenaliny niesamowity. No i ewakuacja, która moim zdaniem przebiegła ok. Zawsze jest ciasno, jest tłok, trzeba się z tym liczyć w takim momencie. Ale generalnie nie było jakichś tam większych spięć i myślę, że sprawnie to dosyć przebiegło.
Dzisiaj czuje się pan jak człowiek, któremu podarowano drugie życie?
- Troszkę tak. Rzeczywiście, dociera to do nas tak jakby powoli. Te emocje zaczęły już wczoraj trochę opadać wieczorem. Nawet słuchając komentarzy ekspertów, którzy absolutnie zachwycają się tym wszystkim, co się stało, jakie to szczęście ogromne, że coś takiego udało się zrobić, no to trzeba chyba tak to odbierać. Tak jak mówię, te emocje nie opadły, bo to naprawdę ciężko było w nocy spać i nam, i dzieciom... Akurat lecieliśmy w cztery osoby, ja z żoną i dziećmi. Ale każdy to przeżywa i odczuwa cały czas. Nawet dzieci to rozumieją. Rzeczywiście, opatrzność czuwała nad nami. Zagrożenie życia było duże, a udało się. Faktycznie, 1 listopada chyba będziemy co roku świętować.