Od kryjówki UPA do baru S/M cz. 2
Obudziliśmy się mniej więcej w porze obiadu i zdecydowaliśmy, że dzień - w odróżnieniu od wczorajszego - spędzimy wartościowo i konstruktywnie. Świeżo po tym postanowieniu, redaktor ZS nadepnął niechcący na swój telefon komórkowy, w którym znajdowały się numery wszystkich osób, z którymi miały zostać przeprowadzone wywiady.
Pogrążeni i pognębieni posnuliśmy się w dół ulicy Doroszenki - dawnej Sykstuskiej, jednej z najelegantszych ulic w międzywojennym mieście.
Papierosy bez tytoniu i balsam "Wigor"
W aptece zakupiliśmy, poza balsamem, specjalne papierosy bez tytoniu dla pragnących zacząć nowe życie - co spotkało się z miłymi uśmiechami obsługujących nas pań magister. Czuliśmy się słabo i potrzebowaliśmy się posilić. W polecanej nam przez wszystkich jadłodajni "Puzata Chata" na tyłach uniwersytetu pulsował tłum, nieznośny dla nas - smutno przeżuwających gorycz dnia następnego i nieco zrezygnowanych.
Powlekliśmy się więc do katedry ormiańskiej, po drodze wstępując do prawosławnej, by tam - w mistycznej atmosferze, pośród fresków Mehoffera i popiersi biskupów, z których każdy z jakiegoś powodu nazywał się Isakiewicz - nabrać sił i choć duchowej strawy zaznać. Po pół godzinie wsłuchiwania się w śpiewy liturgii ormiańskiej w skąpanej w półmroku świątynni zorientowaliśmy się, iż inni uczestniczący w obcowaniu z sacrum obserwują nas z lekkim pobłażaniem, usiedliśmy bowiem w ławkach dla kobiet - jak to turyści. Jak niepyszni wyszliśmy z katedry i - wiadomo - ruszyliśmy w dalszą drogę.
Daleko nie mieliśmy, bo kawiarnia, restauracja i galeria w jednym - "Dzyga" - znajduje się przy tej samej ulicy, co i katedra: przy Ormiańskiej. W "Dzydze" redaktorowi RO z miejsca, choć nie zamawiał, podano królika w śmietanie. Indagowana na tę okoliczność kelnerka wzruszała ramionami i niejasno coś tłumaczyła. Redaktor RO machnął ręką i królika zjadł. Gdy zauważyliśmy zbliżającą się w naszą stronę wycieczkę wczorajszych Niemek, równie zmęczonych - zapłaciliśmy i uciekliśmy.
Tramwaj na Łyczaków
Śladem wszystkich polskich wycieczek udaliśmy się na Cmentarz Łyczakowski. W tramwaju - co ze smutkiem skonstatowaliśmy - nie było już babci w kapciach i w niebieskim kitlu, która wydawała pasażerom bilety, odrywane z zawieszonej na szyi rolki. Ot, westernizacja. Bilety kupowało się teraz - jak wszędzie - u pani kierowcy, bo na Ukrainie to zawód mocno sfeminizowany.
Tramwaj, mimo że stary i zardzewiały, burty miał pokryte reklamami laptopów, komórek i w ogóle nowych technologii. Przetaczając się przez Łyczaków, usłyszeliśmy dobiegającą z kościoła świętego Antoniego polską mszę. Rozbrzmiewała z rozwieszonych wokół kościoła głośników, po całej mówiącej po ukraińsku okolicy, bo niby po co miałaby rozbrzmiewać jedynie wewnątrz murów św. Antoniego. Tramwaj szarpnął i pojechaliśmy dalej.
Do samego cmentarza musieliśmy jednak, z niemałymi problemami, dojść, ponieważ droga była rozkopana. Przeklinając Euro2012 ruszyliśmy na piechotę, napotykając po drodze lwowiaka, ubolewającego, że przy takiej organizacji jedynie rosyjska część Ukrainy ma szanse na Euro, może Kijów, ale na pewno nie Lwów.
By wejść na cmentarz, trzeba było kupić bilety.
Na tropie punków
- Wy żurnalisty? - spytał marsowo kasjer i oczami łypał: - Tylko prawdę piszcie, żurnalisty! - pogroził nam palcem.
- Prawdę będziemy pisać, panie kasjerze - obiecaliśmy pokornie i poszliśmy dalej.
Na Cmentarzu Łyczakowskim cyrylica miesza się z łacinką, sarmaci wyrzeźbieni w dziadkowych kontuszach sąsiadują z mistrzami gimnastyki CCCP, a radzieccy generałowie z fin-de-siecle'owymi aktorkami i C.K. kirasjerami.
Orlęta Lwowskie leżące obok ukraińskich adwersarzy patrzą na wznoszone na sąsiednim wzgórzu nowe budowlane inwestycje. Na ukraińskich grobach leżą skorupki jajek i skórki chleba. Wycieczki Polaków palą kolorowe i obciachowe znicze na Konopnickiej i Zapolskiej, o Banachu i Ordonie jakby zapominając, ale nas interesował tajemniczy grobowiec, który mieli jakoby squotować nastoletni lwowscy punkowcy, bo i takie nas wieści doszły. Wędrowaliśmy więc między grobowcami... Niektóre miały odwalone grobowe kamienie i widać było leżące w środku żeliwne trumny. Nigdzie jednak nie było śladu punków.
Wysoki Zamek
Wsiedliśmy więc w taksówkę i kazaliśmy wieźć się na plac drukarza Fiodorowa, gdzie w deszczu mokli smutni bukiniści i wystawiali na sprzedaż stare książki. Pomokliśmy przez chwilę wraz z nimi i zdecydowaliśmy się nabyć butelkę balsamu "Wigor". Pokrzepieni, pełni nowych sił, zdecydowaliśmy się wspiąć na Wysoki Zamek.
Wzgórze to, ozdobione ginącą tego dnia we mgle wieżą telewizyjną, to jedna z wizytówek Lwowa. Ulicą Krzywonosa, który już zawsze będzie nam się kojarzył z zadziorną rolą Macieja Kozłowskiego, wspięliśmy się na szczyt, gdzie pod ukraińską flagą stały grupki młodych Rosjan wznosząc urodzinowe toasty szampanskom, do których i my się podłączyliśmy.
Spowijała nas mleczna mgła. W dole nic nie było widać. Zupełnie nic. Jedynie kłódki na pamiątkę miłości, rosyjskim zwyczajem zapięte wokół barierek, kołatały na wietrze. Było nam z jakiegoś powodu smutno. Zapaliliśmy po papierosie bez tytoniu, i zrobiło nam się jeszcze smutniej.
Otuliliśmy się więc płaszczami, postawiliśmy kołnierze i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jeszcze tylko zaczepił nas absolwent lwowskiej ASP, oferując portret z Franciszkiem Józefem i Johnem Lennonem jednocześnie... nie skorzystaliśmy.
"Don Kichote" bez don Kichota
Lwowska Opera położona jest na końcu Prospektu Swobody (dawnych Wałów Hetmańskich), szerokiego bulwaru, który biegnie w miejsce Pełtwi - rzeki, którą - by nie szpeciła miasta - puszczono pod ziemią. Przed gmachem opery, pod fontanną będącą centralnym punktem spotkań, panowie w czarnych, skórzanych kurtkach wypożyczali dzieciom miniquady, a panowie z metrowymi różami oczekiwali na swoje wybranki.
Staliśmy smutno przed afiszem operowym, bo tego wieczoru wystawiano balet "Don Kichote". Wyobraziliśmy sobie pląsającego tłuściocha Sancho Pansę i było nam przykro. Mimo to - jako że bardzo nie chcieliśmy iść już do "Kryjiwki" - kupiliśmy bilety na balet i zasiedliśmy wygodnie w loży, pomiędzy paniami opatulonymi w futra.
Cyganie przypominali bardziej tych ze Słowacji niż tych z Manchy.
Gdy na scenę wybiegały baletnice ubierane w bliższe panującemu stereotypowi baletu paki, publiczność, złożona w większości z polskich i rosyjskich turystów, ożywiała się. W loży naprzeciwko drzemał ogromny pan ze złotym łańcuchem, który dominował nad kruchą żoną, jak Giewont dominuje nad Zakopanem. Dostrzegliśmy także znanego polskiego projektanta mody, który do Lwowa przybył na odbywający się właśnie "Lviv Fashion Week". Projektant - dodajmy tutaj - uciekł po pierwszym akcie.
Wyszliśmy z opery, i - omijając "Kryiwkę" szerokim łukiem - zahaczając jedynie o festyn na przeciw Arsenału, na którym epigoni lwowskich batiarów śpiewali dla roztańczonego tłumu znane nam wszystkim piosenki o Lwowie... po ukraińsku. Jeszcze tylko jedno ważne miejsce na alkoholowo-kulturalnej mapie Lwowa pod nazwą "Kult" i poszliśmy prosto do lokalu o nazwie "Masoch Cafe".
Tak.
S/M
Przed lokalem stał pomnik Leopolda von Sacher-Masoch, który to użyczył swojego nazwiska interesującemu zjawisku sadomasochizmu. W samym lokalu pani kelnerka okładała pejczem rozradowanego Rosjanina w czarnej, skórzanej kurtce. Jego koledzy siedzieli obok i robili zdjęcia komórkami. Wszyscy nosili - tak - skórzane kurtki.
Mimo oferty, grzecznie odmawiając wzięcia udziału w rytuale biczowania, zadowalając się jedynie przykuciem kuli do nóg wypiliśmy po piwie, po czym obiecaliśmy sobie w duchu, że zaraz po powrocie do Polski sprawimy sobie jasne jesionki.
Poszliśmy następnie do pobliskiego Irish Pubu "Korso", gdzie, pod dobrotliwym okiem wiszącego na ścianie cesarza Franciszka Józefa i pod wielką mapą Austro-Węgier, po raz kolejny oglądaliśmy ukraińską wersję TVN 24. Utwierdzając się w wrażeniu, iż informacje z Polski - co godne odnotowania - zajmowały tam sporo czasu antenowego.
RO&ZS