Normalność w nienormalności
Czym jest normalność? Niby oczywista sprawa, ale spróbujmy odpowiedzieć sobie na to pytanie w kontekście wojennej codzienności. No właśnie… Przed laty przeczytałem w jednym z tygodników artykuł poświęcony ostatnim dniom przed wybuchem Powstania Warszawskiego. I była tam mowa o restauracyjnych ogródkach nad Wisłą. Nie dla Niemców, dla Polaków. Wychowany w kulturze martyrologii, przeżyłem poznawczy szok. Ogródki restauracyjne dla mieszkańców najbardziej umęczonego przez hitlerowców miasta?! A jednak…
Z biegiem czasu wojna stała się moim zawodowym doświadczeniem. Szukałem więc tej normalności w nienormalności w Iraku, Afganistanie, a ostatnio na Ukrainie. I o tym będzie ta krótka opowieść.
Ważne, że nie strzelają
Pod koniec stycznia ubiegłego roku dotarłem z ekipą pod Debalcewe. Cudem znaleźliśmy transport - cywilne auto, a w nim straszą panią z synem za kółkiem. Kobieta była elegancko ubrana, miała pełen makijaż. Tego dnia, rano, wywiozła z Debelacewe do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Artiomowska swoje wnuki (kierowca był ich ojcem). Ale państwo ci ewakuowali dzieci w pośpiechu i już w drodze uświadomili sobie, że nie zamknęli drzwi od mieszkania na klucz. Więc pod odstawieniu pociech znów wsiedli w samochód, by wrócić do siebie. Miasto było już pod ciężkim ostrzałem, a oni jechali do domu, by zamknąć drzwi na klucz. "Bo przecież wojna się skończy, a człowiek musi mieć gdzie mieszkać".
Kilkanaście dni później rebelianci - przy wsparciu armii rosyjskiej - zajęli Debalcewe. Zjawiłem się w nim dwa miesiące po tym fakcie. W wyniku niedawnych walk ucierpiało prawie 70 procent zabudowy miasta. Niektóre fragmenty wyglądały naprawdę fatalnie - mówiło się wręcz o "małym Stalingradzie". Ale mieszkańcy - ci, którzy wcześniej uciekli - wracali do siebie. "Ważne, że już nie strzelają" - mówili i w skrzykniętych z własnej inicjatywy grupach sprzątali gruzowiska.
Ten argument - że już nie strzelają - jest zresztą bardzo charakterystyczny. Po zachodniej stronie linii frontu, na Ukrainie, często ze wzgardą mówi się o ludziach, którzy zostali po "tamtej" stronie. Słyszałem określenie "zombie", popularna jest też nazwa "wata" - od waty, którą wypełnia się kufajki, uchodzące za symbol radzieckości, czy teraz rosyjskości. Przy czym "wata" odnosi się też do dyspozycji intelektualnej - "oni mają watę zamiast mózgu", mówi się. To reakcje między innymi na informacje rozpowszechniane przez liderów Donieckiej Republiki Ludowej (DRL) - że większość mieszkańców nowej republiki popiera działania jej władz. Oczywiście można mieć zastrzeżenia do prawdziwości takich twierdzeń, ale w Doniecku wielokrotnie stykałem się ze zjawiskami, które w jakiejś mierze potwierdzały legitymizację nowego ustroju. Dla mnie to zupełnie zrozumiałe postawy - oto po miesiącach zawieruchy i ciężkich ostrzałach, jakie towarzyszyły początkom DRL, nastał względy spokój i stabilizacja. "Najważniejsze, że nie spadają na nas grady" - mówiła doniecka ulica. I cieszyła się z każdego przejawu normalności - kursujących autobusów, otwartych kin i szkół. To, kto rządził, miało drugorzędne znaczenie. To, że na przedmieściach wciąż toczyły się walki - również.
Zabawa do białego rana
Do tego, że wojna jest gdzieś tam, ale da się z nią, w niej, przy niej funkcjonować, przyzwyczajają się też dzieci. Wiosną zeszłego roku oglądałem eliminacje do lokalnych mistrzostw w piłce nożnej. Chłopcy z różnych dzielnic Doniecka rozgrywali mecze nie na powietrzu, a pod dachem - co było jedynym novum w odniesieniu do poprzednich lat. W innej szkole, na południowych obrzeżach miasta, byłem świadkiem zajęć z baletu - kilku-kilkunastoletnie dzieciaki nawet nie zwracały uwagi na pomruki artylerii, które niosły się pomiędzy blokami i powodowały drżenie szyb. Nauczyciele, z którymi wówczas rozmawiałem, tłumaczyli mi, że szkoła - jak większość w Doniecku - nie działała tylko przez trzy miesiące jesienią 2014 roku, kiedy o miasto toczyły się najcięższe walki. Lecz nawet wtedy nie przerwano edukacji - większość uczniów miała dostęp do internetu i za jego pośrednictwem przesyłano dzieciom zadania. Oczywiście, w piwnicach każdej ze szkół zorganizowano schrony, ale w kwietniu 2015 roku już z nich nie korzystano. Coś, co na Ukrainie odebrano jako narodową tragedię - wyparcie obrońców, tak zwanych cyborgów, z ruin donieckiego lotniska - w samym mieście, jego mieszkańcom, przyniosło ulgę; pozwoliło na odepchnięcie frontu o kilka kilometrów od centrum metropolii.
Analogiczna sytuacja miała miejsce na południu, w Mariupolu - tyle że tam odepchnięci zostali separatyści. Zaledwie kilkunastokilometrowy bufor sprawił, że dziś niemal nie ma stamtąd uchodźców - a jeszcze latem zeszłego roku władze Mariupola nie mogły się doliczyć 40 procent mieszkańców. Lecz nawet wówczas mariupolanie organizowali swoje życie na przekór wojnie. Któregoś lipcowego wieczoru poszliśmy z kolegami nad morze, piękne Morze Azowskie. Był weekend, knajpy i dyskoteki pękały w szwach. Alkohol, głośna muzyka, tańce, odstawione dziewczyny, eleganccy chłopcy - i zabawa do białego rana. Czasem tylko, patrząc wzdłuż wybrzeża, można było dostrzec oddalone wybuchy.
Żywy dowód
Rano wsiedliśmy w samochód i po niespełna 15 kilometrach znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Okopy, zrujnowane budynki, przekształcone w małe twierdze; cały ten frontowy sztafaż, charakterystyczny dla znanego niegdyś kurortu w Szyrokino. Lecz i ta sytuacja daję okazję do rozważań o normalności w nienormalności. Do czasu wojny na Ukrainie miałem specyficzne doświadczenia wojenne. Dotyczyły one konfliktów asymetrycznych, partyzanckich czy antypartyzanckich, biorąc pod uwagę stronę, z jakiej je relacjonowałem. By nie wchodzić w zbędne szczegóły, iraccy bojownicy czy afgańscy talibowie nie mieli do dyspozycji ciężkiej artylerii. Nie w zakresie, który umożliwiałby nawały ogniowe. Z lektur, z filmów, wiedziałem zaś, że zmasowany ogień jest przyczyną wielu załamań nerwowych u żołnierzy, ale wiedziałem też, że ludzie się do niego przyzwyczajają. Co mimo wszystko wydawało mi się niewyobrażalne. Aż trafiłem na całonocną kanonadę. Separatyści i Rosjanie okładali pozycje, na których byłem, z najcięższych dział i haubic. Zmusili nas - mnie, kolegę i przede wszystkim ukraińskich żołnierzy - do zagrzebania się w piwnicach i jamach. Na początku było strasznie - każda kolejna eksplozja rodziła obawy, że za chwilę strop zwali mi się na głowę. Dość szybko jednak dałem sobie z tym spokój - idąc śladem Ukraińców, skupiłem się na oglądaniu jakiegoś bzdurnego filmu. Zdaje się, że był to "Seks w wielkim mieście", z zabawnym rosyjskim dubbingiem. A gdy skończyło się paliwo w generatorze i telewizor zgasł, po prostu poszedłem spać.
Rano okolica wyglądała jak po kataklizmie, ale żołnierze - jak gdyby nigdy nic - wykonywali swoje rutynowe działania. Czyszczenie broni, parzenie kawy, przygotowanie śniadania. Tam, gdzie było jedzenie, pojawiły się psy - nieodzowny "element" frontowej rzeczywistości. Uchodźcy z terenów objętych działaniami zbrojnymi często zostawiają czworonogi, nie mając możliwości, by zabrać je ze sobą; natura ma też swoje prawa - zwierzęta parzą się bez względu na okoliczności, które zafundował im człowiek. Psy (ale i koty) ciągną do ludzi, żołnierz wiele z nich obdarza opieką. Bo zwierzak to substytut normalności, domu, przedwojennego życia, a zarazem żywy dowód na potrzebę zachowania oczywistego w normalnych czasach człowieczeństwa. Te ludzko-zwierzęce więzi potrafią być bardzo silne - piszę to z perspektywy człowieka, który pomagał kiedyś żołnierzowi WP przemycić 30-kilogramowego psa z Iraku do Polski.
Surrealistyczne doświadczenie
Ta potrzeba zachowania elementarnego człowieczeństwa ma też inny wymiar. Wojna na Ukrainie, jakkolwiek nosi cechy zewnętrznej agresji i w taki sposób funkcjonuje w urzędowej-państwowej narracji - jest przede wszystkim konfliktem wewnętrznym, domowym - ze wszystkimi tego skutkami. Jednym z nich jest fakt, że często naprzeciw siebie stają ludzie dotąd sobie bliscy. Ba, bywają sytuacje, że wewnętrzne podziały rozcinają biologiczne rodziny. Dlaczego o tym wspominam? Któregoś razu, w Szyrokino, byłem świadkiem i uczestnikiem takiej sytuacji. Do okopu, w którym przebywałem z fotoreporterem i dwoma ukraińskimi żołnierzami, przybiegł inny Ukrainiec - z wiadomością, że za kwadrans zacznie się separatystyczny ostrzał z moździerzy. "Schowajcie się", mówił chłopak. I rzeczywiście, minęło 15 minut - wybiła pełna godzina, bodajże siódma - i zaczął się, trwający kolejny kwadrans, ostrzał. W nocy podpytałem, skąd ów chłopak miał tak dokładne informacje - wówczas mnie zbyto, ale później dowiedziałem się, że po drugiej stronie stali koledzy z klasy moich ukraińskich towarzyszy. I to oni, esemesem, ostrzegli, nie pierwszy zresztą raz, swoich dawnych (?) przyjaciół. "Chowajcie się, będzie walić nasza artyleria". Jeszcze później ustaliłem, że to częsta praktyka po obu stronach wschodnio-ukraińskiego frontu. Że gdy tylko chłopcy wiedzą o sobie i istnieje techniczna możliwość przekazania informacji - dają sobie nawzajem znać o zagrożeniach, których sami nie powodują.
I może dlatego - mimo iż wojna na Ukrainie jest w wymierzę materialnym niezwykle wyniszczająca - nawet w najbardziej dotkniętych nią obszarach zwykle zachowują się maszty telefonii komórkowej. Co zresztą niesie niesamowite, surrealistyczne doświadczenie - możliwość obsługi na przykład Facebooka niemalże na linii frontu. Normalność przenika się tu z nienormalnością w sposób absolutnie wyjątkowy.
Niełatwy powrót
A skoro mowa o ocalonej infrastrukturze - warto wspomnieć o cerkwiach, które z rzadka poddane zostają wojennej destrukcji. Będąc na wschodniej Ukrainie mam wprost wrażenie istnienia tabu, które powoduje, że obie strony nie tykają tych obiektów. To zaskakujący wymiar normalności, biorąc pod uwagę sowieckie dziedzictwo tych terenów. Piszę to jako ateista, ale jednocześnie absolwent socjologii, nieźle obeznany w społecznych funkcjach religii. Z tej perspektywy patrząc, próba jej wykorzenienia była czymś nienormalnym, jej triumfalny powrót - nie tylko zresztą na Ukrainę, także do Rosji - oznaką normalności. I oczywiście doszło do tego zanim wybuchała wojna, wojna jednak ową odnowioną religijność mocno wspiera. W okopach potrzebę transcendencji można spotkać na każdym kroku - nigdy wcześniej nie widziałem tylu obrazków, krzyżyków, różańców i innych dewocjonaliów, co po obu stronach ukraińskiego frontu.
Co nie zmienia faktu, że jest to wojna wyjątkowo brutalna. Z dostępnych szacunków wynika, że do początków tego roku na pozycje wojsk ukraińskich spadło 70 tysięcy rakiet typu grad, 80 tysięcy pocisków artyleryjskich, 300 tysięcy granatów moździerzowych. Ilość wystrzelonej amunicji z broni małokalibrowej idzie w setki milionów. A przecież Ukraińcy nie stali z bronią u nogi. Oficjalne dane mówią o 10 tysiącach zabitych i 50 tysiącach rannych i poszkodowanych, ale wiele wskazuje na to, że rzeczywiste straty są nawet pięć razy większe. Dlaczego o tym wspominam? Bo jakkolwiek Ukraińcy - jak wszyscy ludzie, którym dane było znaleźć się w sytuacji wojny - rozwinęli rozmaite strategie radzenia sobie z nienormalną rzeczywistością, prędzej czy późnej wojna się skończy. A jej charakter - widoczny też w statystykach - zadecyduje o tym, jak będzie wyglądał ów powrót do normalności. Dziś wszystko wskazuje na to, że nie będzie on łatwy.
Mimo wszystko
Latem zeszłego roku odwiedziłem uchodźców z Donbasu w obozie w Romaszce pod Charkowem. Matki dzieci, które tam wówczas mieszkały, opowiadały o nocnych koszmarach swoich pociech (co nie przeszkadzało tym ostatnim bawić się czołgami czy grać w wojenne gry). Same kobiety - przynajmniej niektóre z nich - wyglądały na głęboko straumatyzowane. I nie było w tym nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę to, czego doświadczyły. Stres pourazowy - PTSD - od lat jest przedmiotem badań. W wymiarze wojennym celują w tym Amerykanie. Z ich ustaleń wynika, że nawet 25 procent żołnierzy biorących udział w działaniach bojowych, prędzej czy później ma objawy PTSD. Jednocześnie, z obawy przed stygmatyzacją, większość weteranów unika sięgania po pomoc psychologiczną/psychiatryczną. Efekt? Do 2010 roku 100 tysięcy byłych żołnierzy US Army, walczących w Wietnamie, popełniło samobójstwo. To niemal dwa razy więcej niż zginęło w walce.
Z polskich doświadczeń wynika, że mniej niż tysiąc - spośród czterdziestu tysięcy - weteranów z Iraku i z Afganistanu wymagało do tej pory pomocy psychiatrycznej. Ale to wciąż świeże konflikty, a PTSD może się ujawnić nawet po latach. Przez strefę ATO przewinęło się 180 tysięcy ukraińskich żołnierzy, druga strona wystawiła mniejsze siły, ale też idące w dziesiątki tysięcy. Brakuje kompleksowych badań na temat powojennej traumy całych społeczeństw, ale to oczywiste, że PTSD dotyka też cywilów. W rejonie ATO na samym początku żyło 7 milionów ludzi - mieszkańców odwodu ługańskiego i donieckiego. Jedna szósta zdecydowała się uciec - co również może być powodem to kłopotów natury psychologicznej. Kilkaset tysięcy osób znalazło się w strefie bezpośrednich działań bojowych. Stres pourazowy to choroba, w której cierpi także otoczenie chorującego. Niesie bowiem alkoholizm, przemoc, w tym przemoc seksualną. Tymczasem Ukraina - jako państwo - nie jest przygotowana do tego, by nieść swoim obywatelom pomoc psychologiczną/psychiatryczną, zwłaszcza w tak gigantycznym zakresie. Zatem nawet gdy już zamilkną działa, normalność będzie na wschodniej Ukrainie wciąż strategią "mimo wszystko".
Marcin Ogdowski
Artykuł to wystąpienie autora, wygłoszone 21 maja br. podczas Festiwalu Wachlarz we Wrocławiu.
Więcej ukraińskich zdjęć Michała Zielińskiego - ale także fotografii wykonanych w Strefie Gazy i na pograniczu libańsko-syryjskim - można obejrzeć na wystawie pt.: "Konflikt wewnętrzny" w krakowskim "Lost barze" przy ul. Szewskiej 20/3. Ekspozycja będzie dostępna do 5 czerwca br.