Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Miasta - upiory

Dziś rocznica katastrofy w Czarnobylu. Kawał ukraińskiej i białoruskiej ziemi zamieniło się w wyludniony, dziki teren, w którym przyroda wciska się w pozostawione przez człowieka ruiny. Ale Czarnobyl to nie jedyne miasto - widmo na świecie.

/AFP

Rosyjskie media doniosły jakiś czas temu, że mer siedemdziesięciotysięcznego Czapajewska położonego w okręgu samarskim apeluje do władz federalnych o rzecz - jak na mera - nietypową: prosi o zamknięcie swego miasta. Zamknięcie, i przeniesienie jego ludności w inne miejsce. Pamiątką bowiem po zlikwidowanej po upadku ZSRR czapajewskiej fabryce zbrojeniowej, gdzie wytwarzano - między innymi - gaz musztardowy, jest dokumentnie skażona okolica. Procent mieszkańców chorujących na raka czy białaczkę jest tam trzykrotnie wyższy, niż w innych częściach Rosji.

Jeśli władze zdecydują się wysiedlić z Czapajewska ludność, zamknąć je, a okolicę otoczyć kordonem - powstanie kolejne "ghost town": miasto - widmo. Zapuszczone, czteropiętrowe bloki szybko popadną w ruinę, a wylane nierównym asfaltem ulice popękają do szczętu. W szczelinach wyrośnie trawa, a młode brzózki i krzaki, które obrastają czapajewskie osiedla przeniosą się pewnie do centrum. Miasto stanie się niepokojacą legendą i zaczną doń zjeżdżać fotografowie, zwolennicy alternatywnej turystyki i poszukiwacze wrażeń.

Ale miast takich już teraz jest na świecie bardzo wiele. Scenariusz podobny do tego, jaki może ziścić się w Czapajewsku wydarzył się już kilkakrotnie. Najbardziej znany jest przykład leżących na Ukrainie miast Prypeci i Czarnobyla.

Obecnie są to chyba najbardziej w Europie znane miasta-widma.

Zona

Historia Prypeci nie trwała długo, bo zaledwie 16 lat. Miasto zostało zbudowane w 1970 roku dla pracowników czarnobylskiej elektrowni, a zamknięte w 1986, kiedy to eksplodował jeden z reaktorów. Cała Europa zadrżała a zachodnia prasa, pomna, że żelazna kurtyna nie chroni przed nuklearnym promieniowaniem, panicznie donosiła o apokalipsie i tysiącach trupów grzebanych byle jak, w przydrożnych rowach. Rzecz działa się w końcu w Związku Radzieckim, imperium zła, i obrazki takie jak najbardziej pasowały do powszechnych wyobrażeń.

W rzeczywistości - jak wynika z raportu tzw. Forum Czarnobyla powołanego w 2003 r. - w wyniku promieniowania zmarło ok. trzydziestu pracowników elektrowni biorących udział w likwidowaniu awarii, jednak około 600 000 osób zostało bardzo silnie napromieniowanych. Strefa w promieniu 30 kilometrów wokół elektrowni została zamknięta. Znalazły się w niej m.in. piętnastotysięczny Czarnobyl i pięćdziesięciotysięczna Prypeć.

/AFP

Miasta ewakuowano. Mieszkańcy mieli kilka godzin na spakowanie się i opuszczenie mieszkań w socjalistycznych, płytowych blokowiskach. W szkołach zostały ławki, globusy i podręczniki, w domach - meble, w szpitalach - łóżka, w urzędach - biurka, stosy papierzysk i portrety Lenina.

Prypeć jest obecnie robiącym niesamowite wrażenie miastem-widmem. Cała zona zresztą jest upiornym miejscem. Sosnowy las na przestrzeni około 10 km 2 wokół reaktora zupełnie zrudział. Ci, którzy w nim byli, opowiadają o dziwacznie i nienaturalnie powykręcanych gałęziach drzew, o roślinach rozorśniętych do niespotykanych rozmiarów. Do opuszczonej przez ludzi zony ściągnęły dzikie zwierzęta: wilki, dziki, jelenie. Po "rudym lesie" latają białe jak duchy jaskółki.

Ludzie zamieszkujący okolice zony (a czasem i samą zonę, bo niektórzy zdecydowali się na powrót) opowiadają historie o niesamowitych mutacjach pośród zwierząt, o przerażających hybrydach. Na temat strefy rodzą się mity. Historii tych - choć ewidentnie są przesadzone, bo poza jaskółkami-albinosami nie stwierdzono naukowo żadnych efektownych mutacji - słuchają z zapartym tchem odwiedzający strefę turyści, wyposażeni w geigerowskie liczniki. Kilka ukraińskich agencji turystycznych organizuje wycieczki do zony. Ceny są różne - od dwustu do ponad czterystu dolarów.

"I trzeci anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie" - cytują lokalni ludzie słowa Apokalipsy św. Jana. Piołun to po ukraińsku "czernobyl" właśnie. Strefa może jawić się jako półmistyczna kraina śmierci i upiorów. Na rękę jest to zapewne tym, którzy nielegalnie wjeżdżają do zony i szabrują to, co pozostawili uciekający przed zabójczym promieniowaniem ludzie.

/AFP

A pozostawili wiele. Na zdjęciach z betonowo-blokowej Prypeci, która wygląda jak apokaliptyczna sceneria do sowieckiej wersji "Jestem legendą" czy ilustracja do "Świata bez nas" Alana Weismana - widać pozostawione w mieszkaniach sprzęty. Te puste pokoje o obłażących z farby ścianach i z wyłupionymi z okien szybami są jak słynna "Mary Celeste": stoi rozłażące się, zbutwiałe pianino, na nim "Prawda" z 1986 roku. Rozbity telewizor, leżąca za zakurzonym parapecie stara lalka z dramatycznie otwartymi szklanymi oczyma. Drewniane, malowane białą farbą okiennice pokrywają siateczki pęknięć. W latach 90-tych podobno wymontowywano z opuszczonych mieszkań nawet muszle sedesowe. Administracja zony tępi ten proceder - wywożenie pozostawionych w zonie sprzętów jest niebezpieczne: są napromieniowane.

/AFP

Upiorne wrażenie musi robić obrosłe zdziczałą roślinnością, rozpadające się wesołe miasteczko w Prypeci, czy przedszkole z porzuconymi misiami, klockami i lalkami. Puste, betonowe bloki-widma. Zdjęcia trupów Prypeci i Czarnobyla, mauzoleum radzieckich czasów, obiegają świat. Na jednym z wysokich budynków kruszeje ogromny herb Związku Radzieckiego. W magazynach nadal znaleźć można ogromne podobizny genseków, wyciągane niegdyś na pierwszomajowe pochody.

Do zony wracają jednak ludzie. Odnawiają swoje opuszczone, drewniane domy porozrzucane po wsiach, uprawiają ogródki. "Jemy tylko to, co pochodzi z mojego ogrodu" - mówi mieszkająca w białoruskiej części zony Anna Pietrowna, opisana w książce-reportażu dziennikarza "die Welt" Wolfganga Büchera. - "Szef rejonu ma [...] przyrząd mierniczy. Często tu przychodzi i mierzy napromieniowanie. Wskaźniki w moim ogrodzie są o wiele niższe niż w Mińsku. On też jada warzywa tylko z mojego ogrodu [...]. Koperek jest niebezpieczny, on wiele wchłania. Mleko jest niedobre, też absorbuje dużo promieniowania. Grzyby z lasu też, mimo to jadamy je od czasu do czasu" [wyd. Czarne, tłum. Renata Makarska].

To, czego nie da się wyhodować u siebie dostarczają mieszkańcom zony domokrążni sprzedawcy. Na domach, do których wrócili dawni właściciele umieszczone są napisy "właściciel tu żyje".

Dawnych mieszkańców zony radziecka ojczyzna poosiedlała w wielu miejscach ZSRR, ale 25 tysięcy żyje w nowo postawionym mieście - Sławutyczu. Jest ono w zasadzie betonową kalką Prypeci. Wielu mieszkańców Sławutycza często bywa w zonie. Wielu nadal pracuje w elektrowni, inni jeżdżą na pozostawione w zonie cmentarze, na których leżą bliscy. Ze Sławutycza do elektrowni prowadzi specjalna linia kolejowa. Budowano ją jeszcze przed upadkiem ZSRR, toteż linia przecina terytorium obcego obecnie państwa - białoruski cypel, wciskający się w napromieniowaną część Ukrainy. Zona rozciąga się zresztą także na część Białorusi. Tam też - do niektórych wiosek - wracają ludzie. Bliżej epicentrum jednak, tam, gdzie skażenie jest większe - nikt wracać nie ma odwagi. Białoruski pisarz Andrej Dyńko w relacji "Podróż na koniec świata" pisze: "Mieszkańcy porzucili wszystko. Po domach walają się pocztówki - unikalna radziecka tradycja barwienia zdjęć - listy, ubrania, naczynia. To, co cenne zostało już rozkradzione, reszta leży po kątach [...].Staniesz pod papierówką - jabłka jak arbuzy, wiszą, pachną miodem".

Olga, kijowianka, która jako dziecko jeździła do jednej z opuszczonych obecnie wsi w zonie do dziadków wspomina te nadprypeckie okolice jako raj na ziemi.

- To raj - mówi - w którym rozpętało się piekło.

Hashima

/AFP

Kolejnym miastem-widmem, a właściwie całą wyspą - widmem jest japońska Hashima. Na filmach i zdjęciach wykonanych przez osoby, które odwiedziły Hashimę po opuszczeniu jej przez ludzi w 1974 roku, widać ciemne, kruszejące betonowe monstra bloków, spiętrzone jak skały, które nawisają nad wąziutkimi uliczkami, bądź wypatroszone przemysłowe kolosy z powybijanymi oknami.

Przerażająca pustka tych miejskich zwłok kontrastuje z faktem, że Hashima była kiedyś miejscem o największym w świecie zagęszczeniu ludności. W 1890 roku zakupił wyspę koncern Mitsubishi i rozbudował istniejące na niej kopalnie węgla. Do kopalń zaczęli ściągać robotnicy koncern wybudował dla nich mieszkania. To na Hashimie właśnie wznoszono pierwsze w Japonii betonowe osiedle dla pracowników kopalni i ich rodzin. Z czasem zabudowa na niewielkiej Hashimie zgęstniała w ogromnym stopniu. Wydłużona wyspa o grzbiecie pokrytym betonowymi naroślami, otoczona mającym chronić przed falami murem, widziana z japońskiego brzegu, przypomina okręt wojenny i tak właśnie - Gunkanjima - potocznie ją się w Japonii nazywa.

Kopalnie znajdujące się na wyspie były istotnym wsparciem dla przemysłu Japonii podczas II wojny światowej. W tym czasie zwożono do nich chińskich i koreańskich jeńców wojennych. Wielu z nich - wycieńczonych straszliwymi warunkami i terrorem strażników, noszących u pasa miecze - popełniało samobójstwo rzucając się z murów do morza bądź tonęło, próbując dopłynąć do brzegu.

Brian Burke-Gaffney, mieszkający od lat osiemdziesiątych w Japonii Kanadyjczyk, wykładowca w Instytucie Nauk Stosowanych w Nagasaki, w swoim artykule o Hashimie przytacza relację koreańskiego więźnia z tamtego okresu:

"Kiedy przybyliśmy na Hashimę, straciłem wszelką nadzieję. Wyspa była otoczona wysokimi, betonowymi murami, a dokoła był ocean, nic więcej. Na wyspie gęsto było od wielkich, betonowych budynków, wysokich na dziewięć pięter. Nas, Koreańczyków, ściśnięto w budynkach na skraju wyspy [...]. Budynki wykonane były ze zbrojonego betonu, na zewnątrz stał moździerz, pomieszczenia w środku były zaniedbane i obskurne. Ubrano nas w coś, co przypominało worki po ryżu".

Praca w kopalni była wyczerpująca i niebezpieczna, zagrożenie wybuchem zbierającego się w chodnikach metanu - duże. Według relacji byłego więźnia, miesięcznie ginęło w hashimskich kopalniach średnio pięciu górników. Ciała ich kremowano na sąsiedniej wysepce.

Japońscy pracownicy natomiast nie narzekali na warunki pracy, życia i pensję. Przeciwnie - wielu z dawnych mieszkańców Hashimy wspomina bardzo miło dawne lata na wyspie. Wspominają "nastrój braterstwa i wzajemnej pomocy".

Po drugiej wojnie i po wojnie koreańskiej wydobycie węgla na Hashimie wzrosło jeszcze bardziej i liczba mieszkających na wyspie robotników oraz ich rodzin osiągnęła - jak podaje Burke-Gaffney - 1391 osób na hektar.

Wyspa była tak mała i tak gęsto zabudowana, że nie było sensu ani nawet możliwości poruszania się po niej samochodem. Na starych zdjęciach widać tłum cisnący się w uliczkach, wąskich jak korytarze. Na niewielkiej powierzchni, oprócz budynków przemysłowych, więzienia i robotniczych mieszkań były jeszcze szkoły trzech szczebli edukacji - od podstawówki po liceum - a oprócz tego kino, salon gier (ze spopularyzowanymi w Japonii przez Amerykanów pinballami), bary, restauracje, sklepy, szpital, fryzjer, świątynia buddystyczna i szyntoistyczna. Był podobno nawet burdel. To wszystko mieściło się na wyspie, gdzie przejście z jednego końca na drugi - jak opowiada cytowany przez Gaffneya były japoński górnik - trwało tyle czasu, ile wypalenie papierosa.

I wszystko to pozostało na wyspie, kiedy Mitsubishi w 1974 roku zamknęło kopalnię. Firma była suwerenem, właścicielem wszystkiego, co znajdowało się na Hashimie. Póki kopalnia przynosiła profity - woda, prąd i inne świadczenia dla pracowników były darmowe. Kiedy kopalnię trzeba było zamknąć - firma zamknęła również wyspę zmuszając wszystkich mieszkańców Hashimy do poszukiwania nie tylko nowej pracy, ale także nowego domu i życia.

Thomas Nordanstad, norweski filmowiec, nakręcił w 2002 roku o Hashimie dokument. Razem z dawnym mieszkańcem wyspy odwiedzali miejsca, w których toczyło się życie ponad 5000 ludzi, a które są teraz puste, wymiecione i obumarłe.

"Telejajko" z lat sześćdziesiątych z pustym mieszkaniu w jednym z betonowych blokiszczy, puste butelki po sake, niestarte napisy na tablicy w szkolnej klasie bohatera reportażu, domowa kapliczka w opuszczonym domu jego dawnej sympatii, czarka do herbaty jego matki w mieszaniu, w którym się wychował, miasto-widmo na skale sterczącej z oceanu.

- Czuję się, jakbym słyszał głosy - mówił.

Obecnie obowiązuje całkowity zakaz wstępu na Hashimę. Wyspa jest remontowana i ma zostać - podobno - przekształcona w muzeum - czyli odarta ze swojej intrygującej legendy miasta-widma. Wiele osób przypływa jednak na wyspę wypożyczonymi w Nagasaki łódkami, póki można jeszcze zobaczyć stare, wyblakłe plakaty z lat sześćdziesiątych wiszące u fryzjera, meble o designie pamiętającym erę Beatlesów, rozkład promów do Nagasaki z 1974 r., wszystkie te szpargały zalegające opuszczone mieszkania i ulice i sprawiające, że osoba, która znajduje się na wyspie czuje się, jak na zagraconym strychu w starym, nawiedzonym domu. Dawni mieszkańcy Hashimy chcą, by ich wyspa wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

W muzeum zostało przekształcone natomiast inne miasto-widmo. Jego historia to prawdziwy horror.

Oradour-sur-Glane

/AFP

Ruiny miejscowości Oradour-sur-Glane leżą niedaleko francuskiego Limoges. Do 10 czerwca 1944 roku jej mieszkańcy pewni byli, że uda im się dociągnąć do końca wojny we względnym spokoju: jak do tej pory nic specjalnie dramatycznego nie wydarzyło się w okolicy.

W czasie jednak, kiedy alianci lądowali już w Normandii, francuski ruch oporu również zintensyfikował swoje działania.

Oddział SS z pułku "der Führer" pod dowództwem sturmbannfuehrera Diekmanna wjechał do Oradour-sur-Glane w celu odnalezienia uprowadzonego przez Resistance niemieckiego oficera, majora Kämpfe.

Na pewno wiadomo tyle, że Diekmann i jego ludzie nakazali merowi miasteczka, Jeanowi Desourteaux, zwołać wszystkich mieszkańców na miejskim rynku. Tam oddzielono kobiety i dzieci od mężczyzn. Mężczyzn zagoniono do stodół w różnych punktach miasteczka, a kobiety z dziećmi do kościoła. Mężczyzn rozstrzelano, a stodoły podpalono. Ze 195 osób uciec udało się jedynie pięciu. Kościół, w którym znajdowały się kobiety i dzieci również podpalono, a do środka wrzucono granaty. Tych, którzy próbowali uciec rozstrzeliwano z rozstawionych zawczasu karabinów maszynowych. Zginęło 247 kobiet i 205 dzieci. Uratowała się jedna osoba, 47-letnia Marguerite Rouffanche. Wyskoczyła tylnym oknem i ukryła się w krzakach za kościołem. Niemcy podpalili miasteczko i odjechali.

SS-mani, których po wojnie sądzono za zbrodnię w Oradour tłumaczyli, że próbowali jedynie przeszukać miasteczko i wylegitymować mieszkańców. Że działali w silnym stresie, ponieważ kilka dni wcześniej Resistance miała jakoby wymordować w okrutny sposób kilkudziesięciu wziętych do niewoli niemieckich żołnierzy. Jak donieśli Diekmannowi jego informatorzy, tego dnia, gdy zabito mieszkańców Oradour, ruch oporu planował spalić żywcem uprowadzonego Kämpfe. Po drodze do miasteczka SS znaleźć miało spalony samochód niemieckiego czerwonego krzyża, a w nim spopielone zwłoki sanitariuszy. Poza tym - zeznawali SS-mani - w gruncie rzeczy to nie oni byli winni masakry. Mężczyzn rozstrzelali, ponieważ myśleli, że miasteczko zostało właśnie zaatakowane przez ruch oporu, a w kościele eksplodowały zdetonowane przez polskich albo rosyjskich (sic!) bojowników Resistance ładunki wybuchowe. Partyzanci mieli też wpuścić tam trujący gaz. Polakom (albo Rosjanom) chodzić miało o zrzucenie na Niemców odpowiedzialności za zamordowanie kobiet i dzieci, tymczasem - jak zeznawali SS-mani - Niemcy próbowali je nawet ratować.

Oficjalna wersja wydarzeń opisana przez Guya Pauchou, wiceprefekta sąsiedniego miasteczka i dr Pierre'a Masfranda, kuratora ruin-muzeum Oradour, głosi jednak, że nie ma wątpliwości, kto był w pełni odpowiedzialny za masakrę w miasteczku. Gaz miał być, łącznie z innymi materiałami wybuchowymi, przywieziony przez Niemców. Tą wersję potwierdziła również jedyna ocalona - Marguerite Rouffanche, która twierdziła, że to niemieccy żołnierze wnieśli do kościoła pojemnik z gazem.

Co ciekawe - piszą Pauchou i Masfrand - wielu SS-manów, którzy brali udział w zbrodni było alzackimi ochotnikami. Alzacja - przypomnijmy - leżąca do 1940 roku w granicach Francji została zaanektowana przez Niemcy w czasie II wojny. Miasteczko Oradour było wyjątkową oazą spokoju w ogarniętej wojna Francji. Z tego powodu przebywało tam stosunkowo wielu uchodźców i pewna ilość Żydów. Masakra dodatkowo miała miejsce w dzień targowy, przebywało więc tam wiele osób z okolicznych wsi. Również liczba dzieci była większa, niż zwykle - tego dnia uczniowie z całej okolicy przechodzić mieli badania medyczne.

/AFP

Jakakolwiek próba "wybielania" odpowiedzialnych za zbrodnię SS-manów jest we Francji traktowana podobnie, jak kłamstwo oświęcimskie i karana. W 2001 roku skazano na dwa lata więzienia Vincenta Reynouarda, który w swojej publikacji (którą przesłał zresztą do żyjących ocalałych z masakry) dowodził, że bliższa prawdy była wersja SS-manów i że ocaleni kłamali, opowiadając o tragedii.

Spalone Oradour-sur-Glane nigdy nie zostało odbudowane.

Obok ruin wybudowano nową osadę. Same ruiny natomiast przekształcono w miejsce pamięci. Można przechadzać się wypalonymi, zburzonymi uliczkami. W niektórych mieszkaniach leżą pozostawione sprzęty. Zegary zatrzymano na godzinie, w której zamordowano mieszkańców. Na ulicach stoją spalone 10 czerwca 1944 roku samochody, w tym ten należący do mera - Jeana Desourteaux.

Okolica miasteczka jest idylliczna: martwe i pełne dramatyzmu Oradour leży pośród łagodnie pofalowanych, zielonych łąk, między malutkimi, cukierkowymi wręcz francuskimi miasteczkami.

Carbon Knight z Centralii

Miasta-widma w Stanach Zjednoczonych są mocno odciśnięte w świadomości mieszkańców tego kraju. Westernowe ghost-towns, w których mieszkańców wybili bandyci, Indianie, plaga czy których mieszkańcy wymordowali się sami straszą w westernach a także w przewodnikach turystycznych. W Stanach Zjednoczonych ghost-towns są tysiące. Są to najczęściej opuszczone osady górnicze (jak na przykład Delaware w Nevadzie, zwane "Widowmaker", gdzie kwarcytowy pył zabijał górników), opuszczone osady poszukiwaczy złota, miasteczka, które położone były przy nieistniejących już liniach kolejowych czy przy zamkniętych autostradach.

Elizabethtown w Nowym Meksyku, Cisco w Utah z westernowym budynkiem poczty, Bodie w Kalifornii z zachowanymi wystawami sklepowymi. Lista jest bardzo długa.

Jednym z bardziej obecnie znanych miast-widm jest leżąca w Pensylwanii Centralia.

Przed katastrofą, która spotkała te praktycznie połączone ze sobą osady mieszkało w nich kilka tysięcy osób. W okolicy funkcjonowało kilka kopalni antracytów. Miasto - dzięki węglowi -żyło na wcale dobrym poziomie.

W 1962 r., podczas wypalania śmieci na lokalnym wysypisku, zajął się węgiel w jednym z opuszczonych szybów, po czym ogień rozprzestrzenił po całej kopalni. Węgiel ten pali się do tej pory, a płonące szyby znajdują się dokładnie pod miastem. Mimo podejmowanych wielokrotnie prób ugaszenia pożaru - nigdy się to nie udało.

Mieszkańców miasta po jakimś czasie przesiedlono. Wysoka temperatura mogła wywoływać pożary, stężenie tlenku węgla w powietrzu powodowało zatrucia. Ponadto - od czasu do czasu - rozstępowała się ziemia, a z dziur dobywały się - jak z wątpi piekła - kłęby dymu. W jeden z takich powstałych nagle dymiących, głębokich wykrotów wpadł bawiący się na podwórku u swojej babci dwunastolatek Todd Domboski. Przed śmiercią uratował go kuzyn. Po tym wypadku większość mieszkańców wyniosła się z miasta.

Większość, bo w przypominającym przedpiekle opustoszałym miasteczku nadal żyje kilka rodzin. Gdzieniegdzie w ziemię powbijane są rury odprowadzające z szybów dym, w innych miejscach dymy unoszą się wprost z ziemi. Większość działek, na których wcześniej stały domy jest pustych, na innych stoją jeszcze resztki domów. Na zdjęciach z Centralii obejrzeć można opuszczone, popękane asfaltowe ulice na których widnieją dziecięce, kredowe rysunki, co wzmaga wrażenie upiorności.

Opuszczona Centralia była zresztą inspiracją do powstania znanego horroru "Silent Hill" oraz gry komputerowej o tym samym tytule. Na bazie historii miasteczka powstało też jedno z opowiadań pisarza horrorów Deana Koontza. Centralia ma swojego komiksowego superbohatera, który nazywa się Carbon Knight. Carbon Knight to Kyle McKnight, bohaterski szef centralijskiej straży pożarnej, który bliski jest ugaszenia niszczącego miasto pożaru. "The bad guys", którym z jakiegoś powodu zależy na tym, by kopalnie pod miasteczkiem nadal płonęły, wrzucają chwackiego McKnighta do jednego z dymiących szybów. Po trzydziestu latach z głębi ziemi wydostaje się już nie McKnight, a Carbon Knight - półczłowiek-półwęgiel (antracyt?). W ten właśnie sposób Ameryka przeżuła, przetrawiła i przyswoiła historię Centralii.

Jak głosi plotka, węgiel w Centralii płonąć może jeszcze przez 1000 lat.

Widmo na sprzedaż

Również w Polsce znaleźć można najprawdziwsze ghost-town.

/East News

Miasto Borne-Sulinowo i jego okolice od roku 1945 do 1992 były radziecką - a potem rosyjską -enklawą na terenie Polski. Stacjonowała tam armia wielkiego brata. Po wycofaniu się z powrotem na wschód, krasnoarmiejcy pozostawili po sobie opuszczone magazyny, garaże, budynki mieszkalne, biura - całą betonową, komunistyczną, kruszejącą infrastrukturę. Garnizon w Bornem-Sulinowie liczył 25 tys. żołnierzy. Miasta nie było na mapach, cywilne drogi, którymi, jak się wydawało, można było do niego dojechać kończyły się nagle gdzieś w lesie, bądź podróżny natrafiał nagle - w środku, było nie było, formalnie niepodległego państwa, na uzbrojonych radzieckich sołdatów. W 1992 roku opuścili oni miasto, a Borne wróciło - czy raczej po raz pierwszy w historii weszło - pod polską administrację. Już rok później nadano mu prawa miejskie i rozpoczęto zasiedlanie. W ciągu ostatnich piętnastu udało się ściągnąć do miasta pewną liczbę osadników i obecnie w Bornem żyje ponad 4 tysiące osób, ale w pobliskiej osadzie Kłomino - znanej w czasach radzieckich jako Grodek - nie ma nadal żywej duszy.

Kłomino nie jest duże - kilkanaście czteropiętrowych, radzieckich bloków, które podobno złożone były z płyt przywiezionych prosto ze Związku Radzieckiego. Bloki te obecnie zieją pustką i wyglądają, jak ruiny radzieckiego miasta zdobytego przez polskich żuli i grafficiarzy. Butelki po polskich jabolach walają się pod sowieckimi muralami i hasłami, polskie tagi, wrzuty i przeróżne sprejowe mazgaje wymalowane na rosyjskim hasłach na ścianach czy wydrapanych cyrylicą wyznaniach i podpisach prostych żołnierzy.

Gmina chciała sprzedać Kłomino prywatnemu inwestorowi, który wybudowałby tu osiedle z prawdziwego zdarzenia - bez powodzenia.

Pozostało więc to, co jest: mieszania oficerskie, w których nadal na ściach znaleźć można podkłady do tapet wykonane z numerów radzieckich "Prawdy" i "Krasnoj zwiezdy". Poniemieckie budynki rozebrano już w latach pięćdziesiątych, a cegły wyekspediowano do Warszawy, gdzie - podobno - posłużyły przy budowie Pałacu Kultury.

Puste bloki w Kłominie stoją pośród sosnowego, pomorskiego lasku i wyglądają jak idealne pole do gry do paintball. Czasem przyjeżdżają tu fotografowie, poszukiwacze nietypowych miejsc. Ma status miejsca kultowego, tym bardziej, że - jak krąży legenda - gdzieś tutaj, pod Bornem-Sulinowem i Kłominem, ciągnąć się mają poradzieckie, a nawet jeszcze poniemieckie tunele, schrony i bunkry. Podobno nawet - wmawiają turystom okoliczni mieszkańcy - jest tu cała wojskowa kolejka podziemna.

Tymczasem na ślady dawnego panowania natknąć się można w Bornem i Kłominie na każdym kroku. Wymalowane od szablonu nazwy ulic: Pobiedy, Słupskaja, Witebsko-Nowogrodzkaja, puste cokoły na których stały niegdyś pomnik Lenina czy czołg T-34 z wzwiedzioną lufą, napisy "nie kurit'" na ścianach magazynów, słynny pomnik na wojskowym cmentarzu: grób, z którego wyrasta gigantyczna dłoń dzierżąca celujący dramatycznie w niebo karabin.

Ghost towns

/AFP

Na świecie roi się od miast widm. Opuszczone wsie w Bułgarii, których starzy mieszkańcy wymarli, a młodzi już dawno powyjeżdżali do pracy do miast wykupują obecnie zachodnie firmy, czy nawet prywatne osoby. W Rumunii pozostało jeszcze kilka niezasiedlonych widm po Niemcach transylwańskich, którzy po upadku Ceausescu powyjeżdżali do starej, bardzo nawet starej, bo przypadku niektórych rodzin od ośmiuset lat nie widzianej ojczyzny. Miastem-trupem jest leżąca pomiędzy grecką a turecką strefą Cypru Varosha, jeszcze trzydzieści lat temu znany kurort z nadmorskimi hotelami, a obecnie przykład, którym Wiesman ilustrował swoje wywody w "Świecie bez nas". W Turcji znaleźć można opuszczoną wieś Kayaköy, opuszczoną przez anatolijskich Greków w latach dwudziestych, w wyniku grecko-tureckiego porozumienia kończącego wojnę między tymi dwoma państwami. W Gujanie istnieje opuszczona osada Jonestown, której mieszkańcy - członkowie sekty - popełnili zbiorowe samobójstwo. W Wielkiej Brytanii znaleźć można wiele opuszczonych, średniowiecznych osad z ruinami kamiennych osad i cmentarzy. Na Spitsbergenie straszy Piramida - założona przez Szwedów i sprzedana ZSRR osada górnicza. W Namibii istnieją firmy wycieczkowe, które organizują wyjazdy do kompletnie opuszczonych Elizabeth Bay i Kolmanskop, dawnych osad przy kopalniach diamentów.

Ziemowit Szczerek

INTERIA.PL

Zobacz także