"Mam w d... wasze czołgi. Chcę pokoju"
Piękny, choć mocno zapuszczony Lwów, tętnił życiem. W późnowiosenne, niedzielne popołudnie przez ulice przewalały się tłumy odświętnie ubranych ludzi. Roześmianych, zrelaksowanych, korzystających z uroków licznych kawiarnianych i restauracyjnych ogródków. Wielu z nich było turystami, ale sądząc po języku, w miażdżącej większości z samej Ukrainy. Aż trudno było uwierzyć, że przebywa się w kraju, w którym trwa okrutna wojna...
Nie było posterunków, wzmocnionych straży, wojskowych pojazdów. Jedyny wyróżnik to żołnierze na przepustkach - zwykle zbici w grupy niczym szkolne wycieczki. Widać ich było głównie przy muzeach i w sklepach spożywczych, w okolicach stoisk z alkoholem. Nie sposób orzec, czy niezborne ruchy części z nich były efektem zbyt długiego przebywania na upale, czy właśnie - skutkiem użycia napojów wyskokowych. Niemniej mundurowi trzymali rezon - nie wzniecali awantur, co rusz za to krzyczeli "chwała Ukrainie!", w odpowiedzi na to samo hasło, często wznoszone przez szkolną dziatwę.
Przyglądałem się spalonym słońcem twarzom mężczyzn w mundurach. Większość z nich miała czterdzieści i więcej lat. "Gdzie ci wszyscy młodzi chłopcy?" - spytałem moją lwowską przewodniczkę. Kobieta, nieco zakłopotana, spuściła wzrok - oboje wiedzieliśmy, że patriotycznego uniesienia starczyło ledwie na kilka pierwszych pomajdanowych miesięcy. Że teraz wielu młodych ucieka przed przymusowym poborem za granicę - głównie zresztą do Polski - a na ich miejsce w jednostkach pojawiają się ojcowie. Skorumpowane ukraińskie państwo pozwala na takie praktyki. Ostatecznie "sztuka jest sztuka" - chciałoby się rzec, cytując fragment kultowego "Krolla" Władysława Pasikowskiego.
(Anty)dywersyjna histeria
Miesiąc wcześniej niemal tę samą sielankę zastałem w centrum Doniecka, przy słynnym Prospekcie Puszkina. Choć tego właśnie się spodziewałem, nie oglądałem zrujnowanego miasta, pełnego zmęczonych, szarych ludzi. Ot, sączyłem piwo w restauracyjnym ogródku, przyglądając się leniwie spacerującym parom, dzieciakom na rowerkach i dwóm mężczyznom z gitarami, grającym jakieś rzewne kawałki. I dałbym się zwieść tym widokom, gdyby nie fakt, że z menu skreślono większość piw - o czym poinformował mnie kelner - z uwagi bowiem na blokadę ekonomiczną Donieckiej Republiki Ludowej, ich sprowadzanie okazało się niemożliwe. Z tych samym powodów pizza w sposób niezamierzony zbliżyła się do włoskiego oryginału - za sprawą skromnej liczby dostępnych dodatków.
Jednak wojna przypominała o sobie także dosłownie - hukiem artyleryjskich wystrzałów i wybuchów, które rozlegały się co kilka minut. Na jej obrzeżach i kilka kilometrów od metropolii wciąż toczyły się walki - i to z użyciem broni najcięższych kalibrów, czego zabraniały formalnie obowiązujące Porozumienia Mińskie. Stan wojenny miał też konsekwencje prawne - o 22.00 w Doniecku zaczynała obowiązywać godzina policyjna (dla ruchu pieszego - kierowcy mieli kolejne 60 minut, by dotrzeć do domów). Jej nieprzestrzeganie, w mieście ogarniętym prawdziwą (anty)dywersyjną histerią (przed zamachowcami ostrzegano nawet w autobusach i tramwajach, w specjalnych komunikatach nadawanych przez głośniki, w broszurach, a niekiedy nawet na biletach), mogło się źle skończyć. Zwłaszcza dla cudzoziemca, Polaka, z aparatem fotograficznym pod pazuchą.
Realia ekonomicznej blokady
Dostać się do Doniecka wcale nie było tak trudno, jak można by wnioskować po dramatycznych relacjach płynących z Donbasu na zachód Europy. Obie strony konfliktu wyznaczyły bowiem kilka punktów do przekraczania granicy/linii demarkacyjnej/linii frontu (celowo użyłem kilku określeń, gdyż wzajemnie się dopełniają). Dodatkowo Ukraińcy wprowadzili przepustki, bez których nie sposób pokonać posterunków rządowej armii. Przejście w okolicach miejscowości Kurahovo wiązało się z koniecznością przejechania przez trzy ukraińskie i dwa rebelianckie "blok-posty".
O ile te ostatnie - wbrew obawom wynikłym ze świadomości, że obstawiał je cieszący się złą sławą batalion "Wostok" - nie nastręczały problemów, o tyle pierwsze wymagały stania w wielokilometrowej kolejce, w oczekiwaniu na kontrole z niewiadomym rezultatem. Wojskowi nie tylko sprawdzali papiery, ale przede wszystkim szukali kontrabandy - przy czym w realiach blokady DRL, ową kontrabandą mogło się okazać praktycznie wszystko.
Skutkiem wspomnianej blokady były nie tylko braki w restauracyjnym menu - miała ona dużo poważniejsze konsekwencje. Już krótki spacer po mieście pozwalał zauważyć, że większość aptek została zamknięta z powodu braku medycznego asortymentu. "Te, które działają, jadą na zapasach, przemycie z Ukrainy i na poły nielegalnym imporcie z Rosji. Lada moment władze republiki (DRL - dop. MO) mają wprowadzić przepisy, regulujące zasady sprowadzania leków z Rosji" - zapewniała Ola, młoda prawniczka, jak sama o sobie mówiła "w pierwszym rzędzie Donieczczanka".
Czy to pozwoli uniknąć dramatycznych sytuacji, o których wspominali inni mieszkańcy miasta, mówiący o cierpiących pacjentach, czy wręcz przedwczesnych zgonach? Ci, którzy nie otrzymają leków od działających w Doniecku organizacji humanitarnych, wciąż będą mieli problem. Dwa tysiące hrywien emerytury - wypłacanej po siedmiomiesięcznej przerwie od kwietnia br. - może nie starczyć na niezbędne wydatki. W porównaniu z zeszłym rokiem ceny w Doniecku wzrosły 2-3 krotnie, osiągając poziom podobny do cen w Polsce. A owe dwa tysiące to zaledwie 330 złotych...
Za MacDonaldami nie tęsknimy
"Chleba nam nie zabraknie" - Kola, posiadacz imponującej baterii złotych zębów, oznajmił to w sposób niemal triumfalny. W Doniecku próżno było szukać czynnego MacDonalda czy KFC - wszystkie zabito dechami, podobnie jak zachodnie sieciówki odzieżowe i salony samochodowe. I chociaż lokalne sklepy w dużej części świeciły pustkami, podstawowych towarów żywnościowych nie brakowało.
"Katastrofy humanitarnej nie będzie" - zapewniał mnie Denis Puszylin, premier separatystycznej republiki. "A za MacDonaldami nie tęsknimy - mamy swoje, lepsze jedzenie i restauracje". Przytaknąłem (sam mając wyrobione zdanie na temat oferty fast foodów), choć zaraz przypomniałem sobie afisz przed jednym z donieckich kin - i moje zdziwienie, gdy zapoznałem się z repertuarem, w którym nie brakowało nowych europejskich i amerykańskich produkcji. "Kopie są oczywiście nielegalne" - odpowiedziała bez ogródek jedna z pracownic kina. "Sankcje sankcjami, ale ludzie chcą oglądać zachodnie filmy. Teraz chyba nawet bardziej".
Lecz o tym, że mogli je oglądać, donieczczanie nie dowiedzieli się z wielkich bilbordów. Te albo straszyły resztkami starych reklam, albo zachęcały do "wypełnienia patriotycznego obowiązku" i wstępowania w szeregi "Wostoka". Po drugiej, ukraińskiej stronie, w podobny sposób zachęcano do wstępowania do batalionów ochotniczych. I tu, i tam bilbordy były znakiem czasu - dowodem, że donbaska wojna weszła w fazę konfliktu przewlekłego. Strumień ochotników - wartki na początku, gdy wszystkie rozwiązania były jeszcze możliwe - nieubłaganie wysychał, należało więc sięgnąć po sprawdzone metody propagandowe.
"Donieccy" poszli dalej, patos zastępując humorem. Nawet ja uśmiechnąłem się pod nosem, widząc plakat rekrutacyjny, przedstawiający potężny T-72 i hasło: "przygarnij swój własny czołg". Kilka dni później już nie było mi do śmiechu, gdy na jednym z takich plakatów przeczytałem odręczny dopisek: "A ja mam w dupie wasze czołgi. Chcę pokoju". To również był znak czasu...
Marcin Ogdowski