Lwów: Od kryjówki UPA do baru S/M cz. 1
Ukraina to nasz ważny sąsiad i dzieje się tam obecnie wiele spraw istotnych, również dla naszego kraju: na włosku wisi wspólne z Polską Euro 2012, a sama Ukraina stoi w rozkroku między Wschodem a Zachodem, nad rosyjską flotą wojenną w Sewastopolu, z dyndającym pomiędzy Wschodem i Zachodem Kijowem, i z krymską bombą u stóp.
Postanowiliśmy udać się do bliskiego nam Lwowa, by zobaczyć, jak też sprawy wspomnianych kwestii wyglądają z perspektywy opinii mieszkańców zachodniej Ukrainy.
Dębica nie istnieje
Nowoczesny, choć niewielkich gabarytów dworzec autobusowy, wizytówka Krakowa, zamykany jest, może i słusznie, na noc. Wraz z dworcem jednak zamykana jest tablica rozkładu jazdy, pozostawiając podróżnych w konfuzji i rozterce.
Tak więc nie znaleźliśmy autobusu i do tej pory nie wiemy, czy naprawdę istniał.
Nic to, jak mawiał Mały Rycerz.
Nieco ponad godzinę później odjeżdżał do Przemyśla pociąg pospieszny. Liczyliśmy na to, że nocna podróż będzie teleportacją - planowaliśmy bowiem zasnąć już w okolicach Krakowa - Płaszowa, a obudzić się w samym Przemyślu. I byłoby tak, gdyby nie pewna starsza dama, która, uparłszy się wysiąść w Dębicy, a nie do końca będąc świadoma, gdzie też Dębica leży, wysiadała na każdej stacji, po czym - jak to śpiewa Budka Suflera - znów wracała, zapalając światło i głośno lamentując. Sekundował jej pan konduktor, który co jakiś czas budził cały przedział zapalając jaskrawe światło i basem domagając się biletów do kontroli.
W Przemyślu lało. Ze sławnej restauracji dworcowej - opisywanej przez Karla Emila Franzosa, któremu zaserwowano tam pewnego razu kotlet z zardzewiałym gwoździem - niewiele już pozostało. Nad samym dworcem zaś, z którego bryły można było jeszcze wnioskować o minionej świetności, unosił się jedynie smutek moknących na deszczu sokistów i tęsknota jakiegoś upartego geja, który w dworcowych toaletach flamastrem wypisywał swój numer telefonu i dramatyczne apele o "młodego pana do 30-tki, o pięknych i zadbanych stopach".
Bez zwłoki zatem ruszyliśmy w stronę Medyki busem, zapchanym po samą gardziel zaspanymi transgranicznymi handlarzami.
Chasydzi w "blachopolis"
Medyckie przejście powitało nas dość niesamowitym "blachopolis", w którego błotnistych uliczkach, wśród gęstych oparów alkoholu, mieściły się wszelkiego rodzaju usługi: kantory o podłodze z kleistego linoleum, salony z automatami do gry czy zapiekankarnie ze smutnymi, dwudziestoletnimi dziewczętami obserwującymi z uwagą swoje kolorowe, szponiaste tipsy.
Tu dopadł nas pierwszy powiew egzotyki: pod sinym, ciężkim medyckim niebem, skryci przed deszczem pod markizą przydrożnej pizzerii, kiwali się w porannej modlitwie przed przestąpieniem granicy ortodoksyjni Żydzi spowici w tałesy. Do czół przywiązane mieli filakterie. Abstrakcyjność widoku potęgował fakt, że swe święte księgi ułożyli na stojących wzdłuż ściany flipperach, w których kierunku oddawali pokłony.
Ukraińscy pogranicznicy zabrali nam paszporty i wydali karteczki, które kazano nam wypełnić wszelkimi naszymi danymi oraz planowanymi celami podróży. Na karteczkach wpisać musieliśmy numery naszych paszportów, które - jak pamiętamy - wręczyliśmy wcześniej pogranicznikom. Jako że, jak wszyscy normalni ludzie, nie znaliśmy na pamięć tych numerów, musieliśmy do okienek powrócić i prosić o chwilowe wydanie paszportów z powrotem, celem uzupełnienia karteczek.
Całą tą zabawą wstrzymywaliśmy, jak łatwo się domyślić, kolejkę, co bardzo nie podobało się spieszącym do ukraińskich sklepów, od których zależy ich byt, okolicznym mieszkańcom. W końcu, gdy w rubryce "miejsce pobytu" wpisaliśmy adres "Bandery 45", wychodząc z założenia, że ulica Bandery 45 na pewno we Lwowie się gdzieś znajduje, znaleźliśmy się na terytorium Ukrainy.
Transgalicja
Opędziliśmy się od taksówkarzy, którzy chcieli wieźć nas do Lwowa za "jedyne sto złotych", i wsiedliśmy do "marszrutki"- busika, który kursuje na trasie granica - Lwów. Kosztowało to 15 hrywien od osoby, co jest równowartością - mniej więcej - złotych ośmiu.
Żółta "marszrutka", podskakując na wybojach, tym bardziej wyboistych, że remontowanych przed Euro 2012, wlokła się od wioski do wioski i od miasteczka do miasteczka. Krajobraz był po prostu spokojną kontynuacją krajobrazu polskiego, w miejsce jednak dominującej po naszej stronie pustaczano-kostkowej zabudowy, na Ukrainie mijaliśmy w dużym stopniu zabudowę jeszcze przedwojenną, przypominającą śląskie miasteczka, przetykaną wznoszonymi dopiero domami z czerwonej cegły.
- To wszystko za pieniądze z przemytu - tłumaczył nam starszy pan, ukraiński Polak, który wsiadł w Mościskach i jechał do Horodoka, dawniej Gródka Jagiellońskiego. Miał twarz, którą wcześniej widzieliśmy wyłącznie na międzywojennych zdjęciach. Jego pokryta rzadkimi włoskami czaszka obciągnięta była skórą tak dokładnie, jak pływak kostiumem.
I tak, przy akompaniamencie bzyczących melodyjek z zawieszonych na szyjach naszych współpasażerów telefonów komórkowych oraz dumek o kozakach dobiegających z radia, dotarliśmy w końcu do lwowskiego dworca kolejowego.
Kulturno
Monumentalny, secesyjny lwowski dworzec, po którym dostojnie spacerują wojskowi w ogromnych, poradzieckich czapach, robi wrażenie. Jest - jak się tutaj mówi - kulturno. Ściany przejść podziemnych wyłożone są brązowym marmurem, nad peronami nawisają monumentalne szklane kopuły, panie w kasach i informacji, znajdujących się wokół - także marmurowych - gigantycznych hal dworcowych, przypominają pamiętną panią z kiosku z lemoniadą, opisywaną przez Bułhakowa w "Mistrzu i Małgorzacie" - szybko i bez specjalnego powodu się obrażają, a ich informacje niekoniecznie są rzetelne, o czym mieliśmy się przekonać później, kiedy to o mały włos nie wsiedliśmy do pociągu, który zamiast do Krakowa... udawał się do Kijowa.
W dół, stromym zboczem ulicy Horodeckiej, wędrowaliśmy w stronę centrum. Po drodze napotkaliśmy amerykańskiego turystę zafascynowanego Rosją , który udawał się bardziej na wschód, ponieważ - jak twierdził - Lwów jest już dla niego za bardzo zachodni.
Pytając mieszkańców Lwowa o drogę, słyszeliśmy powtarzane jak mantrę sławetne "priamo", które oznaczać mogło każdy praktycznie kierunek. Po położonym jeszcze za panowania dobrego cesarza Franciszka Józefa bruku podskakiwały, postękując resorami, wiekowe łady i zaporożce, których liczba jednak wyraźnie zmniejsza się na korzyść nowych, zachodnich samochodów.
Jeszcze kilka lat temu można było ujrzeć na lwowskich ulicach jedynie dwa typy aut: "trupy" połatane drutem i taśmą klejącą oraz gigantyczne, czarne, błyszczące jak wielkie żuki, terenowe mercedesy, porsche i bmw.
Ciemne szyby i kozaki
Obecnie na Ukrainie rodzi się klasa średnia. I powodzi jej się coraz lepiej.
Jedno się nie zmienia. Czy to zaporożec, z majtającym przy lusterku proporczykiem "Karpat L'viv", czy wypasione bmw bądź suv, czy neutralny, dziesięcioletni opel - obowiązkowo musi mieć szczelnie zamknięte, przyciemniane szyby, których uchylenie traktowane jest jako wielkie faux pas wobec kierowcy, o czym mieliśmy okazję przekonać się jeszcze niejednokrotnie... Naród ukraiński ceni sobie prywatność - skonstatowaliśmy - i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jako że padał deszcz, a ciężkie chmury wisiały wręcz na dachach obłażących z tynku kamienic, wstąpiliśmy do pierwszej z brzegu apteki (których imię we Lwowie jest legion, bo jest ich biblijna wręcz mnogość), by nabyć to, co miało nam pomóc w regeneracji - nadwątlonych podróżą - sił na dalszą część dnia. Miało też nieco pobudzić, bowiem byliśmy niewyspani, a oczy nasze przypominały oczy chińskich zwiadowców: snu w nocnym pociągu, jak już wspomnieliśmy, pozbawiła nas pani owładnięta ideą wysiadania w Dębicy.
Napitek, który zakupiliśmy w aptece, nazywa się balsam "Wigor" i można go kupić jedynie na ziemi lwowskiej. Ma zapewne swojego protoplastę w legendarnym balsamie przyrządzanym onegdaj w aptece przy lwowskim rynku, w którym gustował sam Piotr Wielki. Jego skład jest wielce tajemniczy: "osiem ukraińskich ziół", a jego działanie - według opisu - pomaga w zażegnaniu wszelakich dolegliwości - od bólu w krzyżu po depresję.
Jeśli chodzi o działanie "Wigoru", to można je porównać do działania porządnej, kolumbijskiej kawy z - powiedzmy - koniaczkiem. Co ciekawe, "Wigor" jest bardziej niż między rodowitymi Lwowiany, popularny między odwiedzającymi to miasto plecakowymi, polskimi turystami. Dolaliśmy więc po odrobinie "Wigoru" do tego, co kto lubi (a można - na przykład - do coli, do kwasu chlebowego czy do herbaty) i - pokrzepieni - powędrowaliśmy dalej, postawiwszy kołnierze i wbiwszy mocniej na głowy kapelusze, bo - prawda - wiało i lało.
Drzwi do wykopu
Lwów się zmienia - konstatowaliśmy, rozglądając się dokoła. Powstają nowe sklepy, mozolnie rozpoczynają się remonty nawierzchni ulic oraz świadczących o niegdysiejszym bogactwie miasta kamienic - dzięki którym Lwów zasłużył sobie na miano, wedle słów Hemara, "Florencji Wschodu", mogąc konkurować swoją architekturą z każdym z miast zachodniej Europy .
Remonty to dobra rzecz - powtarzaliśmy na głos, brnąc po kostki w rozkopanym błocku i balansując karkołomnie nad wykopami, ponieważ w tym całym szaleństwie reperowania, modernizacji i odnowy nie pomyślano o wytyczaniu tras dla pieszych.
Od czego jednak pomysłowość narodu, który, głównie dzięki pomysłowości właśnie, przetrwał czasy sowieckie! Oto brzegi wykopów połączyły improwizowane mosty: stare drzwi wejściowe, dna szaf, rozmaite belki przerzucone ponad rozrytymi ulicami - i nadal można wędrować lwowskimi ulicami, choć - przyznajmy - nie jest to proste. Nie mogliśmy wyjść z podziwu dla smukłych kozaczek, które w swych kozaczkach na monstrualnych szpilkach przemieszczały się owymi traktami z gracją górskich kozic.
Wszystkie pokolenia miasta Lwowa
Zdrożeni, zapadliśmy w śródmiejskim parku im. Iwana Franki, gdzie - chroniąc się przed deszczem w parkowej altanie - zdecydowaliśmy spełnić jeszcze po odrobinie balsamu "Wigor", albowiem widzieliśmy, że jest dobry. Dodać trzeba, że mimo niepogody mieszkańcy Lwowa tłumnie zapełniali ulice swojego miasta.
Pod dachem naszej altany zgromadził się przekrój wiekowy lwowskiego społeczeństwa: byli starsi panowie z kombatanckimi tryzubami w klapach marynarek, którzy na ławeczce rżnęli w karty, byli przyglądający się temu wąsaci i nabierający tuszy 45-latkowie w czarnych kurtkach, którzy wyglądali jak ucieleśnienie stereotypu taryfiarza. Siedzieli tam także 25 - 30-latkowie, będący po prostu młodszymi kopiami tych taryfiarzoidalnych panów: nosili takie same czarne, skórzane kurtki, takie same czarne spodnie, takie same buty w kozacki szpic, i takie same fryzury w garnek, jak oni.
Ale na tym pokoleniu kończył się czarnoskóry i szpicobuty Wschód i zaczynało pokolenie MTV.
Prawie każdy lwowianin poniżej dwudziestki piątki nosi się jak jego krakowski, praski, berliński etc. etc. rówieśnik. I o ile jeszcze parę lat temu zachodnia muzyka była na Ukrainie w głębokim publicznym poważaniu, a zewsząd słychać było, tragiczne notabene, disco rosyjskie, to obecnie jedynym bastionem tego ostatniego są lwowskie taksówki, w których nostalgiczni wąsacze podśpiewują pod nosem "aj, jaj, jaj diewczonki".
W parkowej altanie towarzyszyli nam także licealiści, którzy najwyraźniej preferowali spożywanie lwowskiego piwa na świeżym, choć nieco wilgotnym powietrzu, od pobierania nauk w szkolnych murach, a także młode mamy ze swym przychówkiem, spacerujące po parku mimo deszczowej pogody.
Lwów - Taszkient
Tymczasem wyszło słońce i dno zaczęło przezierać przez butelkę balsamu "Wigor", więc wolnym, pogodnym krokiem, rozpiąwszy płaszcze i zsunąwszy na tył głowy kapelusze, ruszyliśmy w stronę naszej kwatery, którą wynajęliśmy u pewnej siedemdziesięcioletniej lwowskiej Polki.
Pani X. była bardzo miłą, siwowłosą kobietą ze śladami interesującej urody na twarzy. Zarabiała na życie szyjąc ubrania oraz podnajmując pokoje polskim turystom.
- Na początku lat dziewięćdziesiątych - wspominała - piękne były czasy. Można było wszystko.
- Ale jakże to, jakże - pytaliśmy jeden przez drugiego, zdumieni - przecież bieda była, brak stabilizacji, groźba tzw. wkroczenia? Gdzież dobrze było, gdzież?!
- Właśnie dlatego, że brak stabilizacji - tłumaczyła pani X - więc można było zarabiać.
Jak wielu lwowian, to właśnie wtedy pani X. zarobiła pierwsze dość konkretne pieniądze. Latała z uszytymi przez siebie ubraniami do Taszkientu, bo bilety lotnicze były wtedy śmiesznie tanie, a za uszyte przez panią X. koszule i chusty Uzbecy płacili czystym złotem.
- Nawlekało się to złoto na nitki, wieszało na szyi i z powrotem na Ukrainę - opowiadała pani X.
To był czas, kiedy nikt nie wiedział, czy ZSRR jeszcze istnieje, czy nie, czy samolot aby na pewno startuje w niepodległym Uzbekistanie i ląduje w samostijnej Ukrainie, czy jednak w każdym momencie Armia Czerwona - wyzwolicielka może wstać z martwych i kolbami załomotać w drzwi lokalnych parlamentów. Pani X. wspomina tamte czasy jako przygodę swego życia i zadowolona jest z w pełni wykorzystanej szansy.
Dopiliśmy zatem herbatkę, dopiliśmy balsam "Wigor", zostawiliśmy w pokoju gościnnym plecaki i - jak śpiewał swego czasu niezapomniany Janusz Laskowski - ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zadziwieni coraz bardziej ocierającym się z postsowieckiego brudu centrum Lwowa, dotarliśmy do kawiarnio-galerii "Dzyga" - położonego na samym końcu ulicy Ormiańskiej lokalu, znanego z artystycznej atmosfery, będącego ważnym przystankiem dla turystów nie do końca zainteresowanych jedynie historycznymi atrakcjami miasta. Umówiliśmy się tam ze Znaną Lwowską Postacią, która udzielić nam miała wywiadu.
Siedząc, zamówiliśmy sobie po soku pomidorowym z ukraińską piercówką, a po bezskutecznym oczekiwaniu na Znaną Lwowską Postać zdecydowaliśmy się do niej zadzwonić. Nasz rozmówca oznajmił ze skruchą, że coś mu niestety wypadło, więc kiedy indziej i generalnie będziemy się zdzwaniać. Zamówiliśmy więc z żalu jeszcze po kawie z likierem wiśniowym. Po czym, jak śpiewał Laskowski, o czym zresztą już wspominaliśmy - znowu ruszyliśmy w dalszą drogę.
"Typowe polskie gęby"
Cóż oferuje młodym stosunkowo ludziom, jakimi są dziennikarze INTERIA.PL, wieczorny, piątkowy Lwów? Skończyły się już czasy, kiedy w weekendy lwowskie knajpy zamykano o dziesiątej wieczorem, a niedopite towarzystwo rozpełzało się po bramach, domówkach, bądź płaciło horrendalne ceny za drinki w barze luksusowego hotelu "Żorż".
Obecnie w starych, gnących się od historycznych wydarzeń i ciężaru nostalgicznych opisów kamienicach przy lwowskim rynku roi się od knajp, restauracji, piwnych ogródków i kawiarni, po których rozsiadają się lwowianie. W porównaniu ze smutnym rynkiem, który ział i wył straszliwie w centrum Lwowa jeszcze całkiem niedawno, różnica jest niesamowita.
Poszliśmy więc do apteki przy ulicy Ruskiej, poprosiliśmy blond panią magister o flaszkę balsamu "Wigor", w pobliskim sklepie spożywczym nabyliśmy kwas chlebowy, colę i przerażająco tanie papierosy, po czym powłóczyliśmy się - jak powiedziałby beznadziejny poeta - skąpanymi w czerwieni zachodzącego słońca lwowskimi uliczkami do Płoszczy Rynok, czyli - po prostu - na Rynek.
Zasiedliśmy tam na jednej z ławek wśród gwaru ogródków, spacerujących par oraz grajków ulicznych, oddając się przy balsamie "Wigor" kontemplacji nocnego nieba nad lwowskim rynkiem.
- Na kilometr widać w was Polaków - powiedział nam rynkowy żebrak, który przykuśtykał o kulach. - Macie typowo polskie gęby.
- Ale co w nich jest polskiego? - pytaliśmy. - Policzki? Nosy? Czoła?
- A czort wie - osądził, przyjrzawszy się nam uważniej żebrak. Dosiadł się i - krasząc język polski ogólnosłowiańskimi wulgaryzmami - opowiadał nam o sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej Ukrainy.
Nalaliśmy mu balsamu "Wigor" - wypił. Wypisaliśmy mu flamastrem polski tekst prośby o wsparcie na tekturowym karteluszku - podziękował. Wsypaliśmy mu do ozdobionego wizerunkiem NMP kubeczka bilon w PLN, który mieliśmy po kieszeniach - przyjął. Spytał nas, ile zarabiamy, a doczekawszy się odpowiedzi oznajmił, że wygląda na to, iż w miesiąc wyżebruje więcej od nas. I odkuśtykał w stronę katedry łacińskiej. My zaś westchnęliśmy, nacisnęliśmy na głowy kapelusze, i - ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kryjówka UPA
Obchód lwowskich lokali rozpoczęliśmy od klubu "Kryiwka", stylizowanego na ziemiankę UPA.
- Wy ne Moskali? - upewnił się stojący na warcie ochroniarz w partyzanckiej kufajce.
W wyłożonej sosnowymi belkami knajpie nie mówi się po rosyjsku. Nie wypada i nie jest to mile widziane. Przypominają o tym antyrosyjskie napisy i plakaty, jak również zdjęcia bohaterów UPA na ścianach, a także sami klienci, wesoło baraszkujący po lokalu z roztropnie pozbawionymi zamków erkaemami, pepeszami oraz mauzerami. - Ratatatata - wykrzykują klienci - Na Sewastopol! Bić Moskala!
W wypełnionym po brzegi lokalu ciężko było o miejsce. Z pomocą przyszedł nam wytatuowany od stóp do głów jegomość, jak się później okazało - dziennikarz z Doniecka, przebywający we Lwowie na festiwalu tatuażu. Początkowo jego gościnność ograniczyła się do zaproszenia do wspólnego stolika, z kategoryczną odmową jakiejkolwiek konwersacji. Jak to jednak zazwyczaj bywa, wraz z upływem spirytualiów zakąszanych kiełbasą z menażek, także i on otworzył dla nas swoją wschodniosłowiańska duszę.
Podobnie inni, kiedy dowiadywali się, że jesteśmy Polakami, proponowali nam wspólną wyprawę na Moskali. Grzecznie dziękowaliśmy, wymawiając się, że zaraz po weekendzie musimy wracać do Krakowa.
"Łaga czigi łaa"
Klientela "Kryiwki" zapewniała nas, że cała zachodnia Ukraina niczego tak nie pragnie, jak integracji z NATO i UE, ale cóż z tego - kiedy wschód chce Rosji i Putina. Na sugestie, że może warto by się w takim razie rozdzielić i dać sobie wzajemnie spokój, zawrzało święte oburzenie: jakże to Ukrainę dzielić. Po chwili jednak, gdy oburzenie opadło, rozmówcy nasi szeptali:
- Wiadomo, że tak byłoby najlepiej. Ale nikt tego głośno nie powie.
Mimo panującej atmosfery naszej uwadze nie umknął ukraiński odpowiednik TVN24, nadawany z podwieszonej pod sufitem plazmy. Zauważyliśmy, jak wysoką pozycję w hierarchii newsów zajmują wiadomości z Polski, które ustępują jedynie wiadomościom o ukraińskim charakterze.
Z "Kryiwki" wydostaliśmy się już na nogach miękkich jak watowane kufajki, ale za to pełni animuszu. W ustawionym na rogu placu Bernardyńskiego wagonie tramwajowym natknęliśmy się na knajpę, w której pito za bohaterski naród gruziński. Nad wagonem powiewały gruzińskie flagi. Idea szczytna, jednak w środku nie można było palić, więc machnęliśmy rękoma, i - jak śpiewał Laskowski w pamiętnej piosence, której refren brzmiał: "łaga czigi łaa" - ruszyliśmy w dalszą drogę.
Ukraińska koleżanka polecała klub o nazwie "Picasso", i tam też kazaliśmy wieźć się taksówkarzowi, uzgodniwszy wprzód cenę. Taksówkarz miał brodę, długie włosy i w okienku swej wiekowej łady wyglądał jak hinduistyczny święty mąż. Dopytywał się, czy aby na pewno nie chcemy iść do innego, lepszego klubu, z kasynem i striptizem, bo "przecież widać, że jesteśmy turystami". Klub był, co prawda, nieco dalej i trzeba by było dopłacić, ale - twierdził z miną bodhisattwy - warto. Byliśmy jednak asertywni i koniec końców wylądowaliśmy pod klubem "Picasso".
Niczego nie wolno w klubie "Picasso"
W klubie "Picasso" nic nam nie było wolno. Stanęliśmy na dansflorze z drinkami w dłoniach i zapalonymi papierosami - przyleciał kelner i powiedział, że zakazane. Cofnęliśmy się o parę kroków i chcieliśmy usiąść przy wolnym stoliku - powiedziano nam, że zajęte i nie można. Chcieliśmy przy innym - zaczęto machać rękami, że też nie bardzo.
Salę taneczną okalały balkoniki, wspięliśmy się więc na najwyższy i usiedliśmy przy postawionym tam stoliku. Widać było cały parkiet i tańczące pary. Już, już zaczęliśmy się rozluźniać i relaksować, gdy na nasz balkon wspiął się, posapując, kelner i nas wygonił. - Nie wolno - powiedział, ocierając czoło z potu, bo było dość wysoko.
Cóż było robić? Zeszliśmy na dół i próbowaliśmy nawiązać bliższe kontakty z bawiącym się towarzystwem, ale lokalni koledzy zaczęli popatrywać na nas złowrogo. W końcu, kiedy modnie ubrani panowie o kaukaskiej urodzie bardzo się na nas z jakiegoś powodu zezłościli - prawdopodobnie chcieliśmy z nimi nawiązać współpracę handlową, z której nic nie wyszło - zdecydowaliśmy się pospiesznie opuścić lokal "Picasso" i - odebrawszy z szatni płaszcze i kapelusze - wyszliśmy na zewnątrz.
- Panowie! Panowie! - Usłyszeliśmy nagle i zobaczyliśmy tego samego kelnera, który wygonił nas z parkietu i zgonił z balkoniku. Był zasapany i trzymał coś w dłoni. Były to wejściówki na kolejny wieczór. - Wpadnijcie jeszcze jutro - zaprosił, ocierają czoło chusteczką.
Z powrotem w kryjówce
Wróciliśmy do "Kryjówki", gdzie pyzaty ochroniarz po raz kolejny upewnił się, czy nie jesteśmy Moskalami, a my po raz kolejny zapewniliśmy go, że nie, a wręcz - niejako - przeciwnie. Co dziwne, w upowskiej knajpie do Polaków nikt nic nie miał. I choć uświadomiliśmy sobie, że gdyby zobaczyli nas tutaj nasi dziadkowie, to zapewne nie spotkałoby się to z ich entuzjazmem, to musieliśmy przyznać, że obsługa i goście byli wobec nas życzliwi.
A nadużywaliśmy, przyznajemy, nieco tej życzliwości w naszym entuzjazmie. Redaktor RO zainteresował się oto w pewnym momencie jedną z kelnerek "Kryiwki" i - by bliżej się z nią poznać - stanął na warcie przy barze. Zapomniał jednak, jak też wygląda obiekt jego fascynacji, przyglądał się więc bardzo uważnie każdej z kelnerek. Miał przy tym bardzo poważną i skupioną minę. Po pół godzinie takiego stania został uznany za coś w rodzaju mebla i przestano zwracać na niego uwagę.
Głęboką nocą pojawiła się w lokalu wycieczka dwudziestoletnich Niemek, które przyjechały tu z uniwersytetu w Lipsku, ale nie były w stanie zbyt konkretnie określić, w jakim celu. Towarzyszył im dodatkowo Kalifornijczyk japońskiego pochodzenia, po którym widać było pełnię emocji, jakimi napawa go jego daleka podróż.
Redaktor ZS uparł się z jakiegoś powodu je wystraszyć i opowiadał straszliwe historie o Ukrainie i całym Wschodzie generalnie. Niemki kiwały blond główkami i chyba się nie bały.
Przepełnieni goryczą porażki wyszliśmy z lokalu i kazaliśmy wieźć się do kwatery, zdając sobie sprawę, jak bardzo zdziera z nas taksówkarz.
RO&ZS