Koniec pewnej Polski
17 września 1939 roku Rzeczpospolita bezpowrotnie straciła Kresy. Krainę owianą romantycznym mitem, przez wielu nazywaną Arkadią. Mit - piękna rzecz. Ale jak naprawdę wyglądały polskie Kresy Wschodnie?
Przede wszystkim trudno jednoznacznie nazwać je polskimi. Duże miasta - jak Wilno, Lwów, Grodno czy Stanisławów - miały polski charakter, choć ludność żydowska miała w nich procent dwucyfrowy, i to często bliższy 50 niż 10.
W miastach mniejszych Żydzi zazwyczaj dominowali. Duża część prowincji natomiast - oprócz polskich i czeskich enklaw oraz niemieckich kolonii - zdominowana była przez Rusinów (Ukraińców i Białorusinów), o bardzo różnym stopniu uzmysłowienia tożsamości narodowej.
Co, MY nie mamy kolonii?
Józef Beck, pytany o kolonie (jakie niektóre grupy w Polsce miały ambicję posiadać), odpowiadał, że przecież Polska kolonie ma - zaczynają się na wschód od Rembertowa.
I rzeczywiście - można odnieść wrażenie, że rządzący Kresami Polacy traktowali aborygeńską ludność Kresów właśnie jak koloniści polinezyjskich Aborygenów - jako ludek, który nie potrafi sam dbać o swój los.
Roman Dmowski apelował podczas paryskiej konferencji pokojowej w 1919 roku o przyznanie świeżo zmartwychwstałemu państwu polskiemu granic przedrozbiorowych - godnych nie kraju-noworodka (nawet jeśli to powtórne narodziny), a mocarstwa panującego nad innymi narodami . Przeprowadził wtedy argumentację, która - w prawie niezmienionej formie - obowiązywała de facto przez cały czas trwania II RP (mimo że sam Dmowski zmieniał zdanie).
Polak przed szkodą i po szkodzie
Z wywodów Dmowskiego z 1919 r. wynika, że przed rozbiorami nie tylko "wyższe warstwy ludności krajowej" na Kresach "przejęły język, zwyczaje i narodowość polską", ale i "masy włościańskie, które zachowały swe narzecze litewskie, białoruskie i ruskie, przeniknęły się w końcu duchem lojalności wobec Państwa Polskiego".
Po rozbiorach - ubolewa Dmowski - tożsamością narodową Kresów zajęła się Rosja i za pomocą antypolskiej propagandy wywołała "separatystyczne tendencje, zatrute nienawiścią do narodu polskiego".
My jednak, Polacy - wynikało z tez Dmowskiego - powinniśmy jeszcze raz zawrócić kijem Dniestr i powrócić do entuzjastycznej repolonizacji raz już przecież spolonizowanych, a potem podstępnie zrusyfikowanych terenów - niezależnie od tego, że nie były one etnicznie polskie. W ten oto sposób - po ponadwiekowej niewoli - znowu weszliśmy w buty niewolących, dowodząc, że niczego się podczas tej lekcji pokory nie nauczyliśmy.
Rację ma ten, kto jest silniejszy - taką nieskomplikowaną naukę wydawała się wyciągnąć Polska z lat zaborów.
Nawet ufając bowiem karkołomnemu założeniu, że "masy włościańskie", czyli prości, pańszczyźniani chłopi, do połowy XIX wieku traktowane prawie jak niewolnicy, faktycznie były "przeniknięte duchem lojalności wobec Państwa Polskiego", to Polacy nie brali pod uwagę tego, że w czasie, gdy Polski nie było na mapie, wzrosły aspiracje narodowe niektórych narodów wchodzących w skład I Rzeczypospolitej. Trudno winić o to wyłącznie Rosjan i antypolską propagandę.
Lwów i Wilno - miasta polskie z wyboru
Nie chcę tu bynajmniej powiedzieć, że II RP powinna odpuścić sobie Lwów, czy nawet Wilno. Nie: Lwów - założony przez ruskiego księcia - broniony był w latach 1918-1919 przed Ukraińcami w dużej mierze przez polskie pospolite ruszenie: stał się polski i chciał być polski. Taki był wybór zdecydowanej większości jego mieszkańców.
Z Wilnem było podobnie - choć bunt Żeligowskiego i utworzenie marionetkowego państewka Litwy Środkowej stało się paskudnym potraktowaniem umów międzynarodowych, to jednak Wilno - do rangi stolicy, jak uczciwie przyznawał Piłsudski, wyniesione przez naród litewski - na początku XX w. czuło się polskie i chciało być polskie. I to właśnie dlatego Litwini (którzy stanowili w samym mieście nieznaczny procent), nie zgadzali się na plebiscyt.
Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe
Zastanawia jednak zaciekłość, z jaką obrońcy Żeligowskiego potępiają Litwinów, którzy - wbrew stosunkom etnicznym - chcieli zachować w swoim państwie historyczną stolicę. Podobnie Serbowie nie mogą pogodzić się z utratą etnicznie już albańskiego Kosowa.
Czy Polacy pozwolili decydować o swoim losie mieszkańcom etnicznie niemieckiego wówczas Gdańska? Czy zgodzilibyśmy się na emancypację choć części ówczesnych województw: wołyńskiego i stanisławowskiego , gdzie - według międzywojennych spisów, i tak zawyżających liczbę Polaków - na prowincji zdecydowanie dominowali Ukraińcy?
Nie - wybraliśmy ich polonizację. A jeśli akceptację, to nasyconą protekcjonalnością.
Wacław Kostek Biernacki, piłsudczyk, żołnierz, nadzorca ponurego "miejsca odosobnienia" w Berezie Kartuskiej - bodaj czy nie największej plamy na pamięci II RP - a także autor dobrodusznych opowiadanek o "prawosławnych kresach Rzeczypospolitej", w ten oto sposób opisuje Rusina wcielonego do polskiej armii (która po prostu zastąpiła carską, czego Biernacki nie ukrywa):
"Choć dawnego, ruskiego cara już nie ma [?], wiecznie komuś tam służysz, mówią jedni, że nazywa się pryzdydent, ale to pewnie sam pan Piłsudski jest ichni car [?]. Służ, dzieciątko chłopskie, mundur ci dali i czapkę z orłem, dolo ty nasza gorzka!" (opowiadanie "Twarda poswirka" ze zbioru "Straszny gość").
I jeszcze z twierdzeń Dmowskiego:
"Będąc narzędziem w walce Niemców z Polakami, ruch ukraiński przybrał charakter czysto negatywny. Wbrew innym ruchom narodowego odrodzenia, zdziałał on bardzo mało w dziedzinie intelektualnej i w ekonomicznej organizacji ludności, manifestując swą energię prawie wyłącznie w walkach politycznych.
Trzeba podkreślić, iż 91proc. ludności ruskiej stanowili wówczas drobni rolnicy lub robotnicy rolni. To wyjaśnia, dlaczego nawet pod panowaniem austriackim administracja całej Galicji leżała w rękach polskich - kraj nie posiadał żadnych innych czynników zdolnych do rządzenia.
Taki stan żywiołu ruskiego w Galicji niczym nie uzasadnia pretensji wodzów ruchu ukraińskiego do oderwania Galicji Wschodniej od Państwa Polskiego. Pomimo to prawa narodowości ruskiej są niezaprzeczalne i nie ma żadnej wątpliwości, iż będą one w całości przez Polskę szanowane" (nota Dmowskiego na paryską konferencję pokojową w lutym 1919 r.).
Lex Kali: "Jeśli Kali ukraść krowa..."
Spokojnie. Nie ma co wieszać psów na Dmowskim, przynajmniej akurat nie za to - w epoce przed poprawnością polityczną stwierdzenie, że jeden naród stoi poniżej innego na drabinie cywilizacyjnej, nie było niczym zdrożnym. Dmowski po prostu powtórzył coś, co wielu jego współczesnych uważało za rozsądne i logiczne. Tym bardziej, że Polacy - w tym i sam Dmowski - przyznawali, że Polska stoi niżej na tej drabinie od choćby Niemców.
Pisząc o Poznańskiem, Dmowski cieszył się, że tam - wyjątkowo - "ludność w swej masie znajduje się na poziomie cywilizacyjnym krajów zachodnich, wykazuje najwięcej energii i zdolności organizacyjnych".
Jeśli więc nawet zrozumiemy, o co chodziło Dmowskiemu, mówiącemu, że żywioł ukraiński nie był gotowy do rządzenia (choć założenie takie jest nieprawdziwe - inteligencja ukraińska dopiero się rodziła, ale nie znaczy to, że nie istniała), to czy naprawdę w II RP szanowano prawa Ukraińców?
W księdze wydanej na X-lecie niepodległości naszą moralność Kalego widać w całej rozciągłości. Autorzy, przedstawiający 10 lat polskich rządów w dawnym zaborze pruskim, ubolewają nad szkodami, jakie wyrządziła tam germanizacja. Ci natomiast, którzy piszą o województwach kresowych, radują się, że bliski jest już dzień, kiedy tamtejsze słowiańskie ludy ulegną całkowitej polonizacji.
"Asymilacja mniejszości słowiańskich"
Traktat o mniejszościach narodowych Polska najpierw podpisała, ale w 1934 roku wypowiedziała. Tzw. kordon sokalski - granica istniejąca wewnątrz Rzeczypospolitej - odcinał rozwinięty ukraiński ruch narodowy w Galicji od rozprzestrzeniania się na Wołyń - mniej uświadomiony narodowo.
Ukraińcy mieli np. na Uniwersytecie Lwowskim ograniczoną liczbę miejsc, podobnie zresztą jak Żydzi. Praktycznie niemożliwa była dla nich kariera nie tylko w administracji, ale także w poczcie, kolei czy choćby leśnictwie.
Podczas "akcji polonizacyjno-rewindykacyjnej" w 1938 roku burzono cerkwie prawosławne (całkowicie zniszczono 127 świątyń) i zmuszano do przechodzenia na rzymski katolicyzm (i to również na terenach, które i obecnie należą do Polski).
Zobacz przedwojenny film z Galicji Wschodniej
z arch. użytkownika "Youtube" "Pathe1939"
Zamykano ukraińskie szkoły. Ukraińcy bronili się, powołując narodowe i nacjonalistyczne organizacje (UWO, SUNM, LUN, później OUN), stosowali metody terrorystyczne, napadali na polskich urzędników.
W 1930 roku Piłsudski - wtedy premier - nakazał działania represyjne w celu demonstracji siły RP. Aresztowano działaczy ukraińskich, rewidowano całe wsie, rewidowanych bito. Niewiele to dało, oprócz wzrostu nienawiści do Polaków.
W 1934 członek OUN roku zabił polskiego ministra spraw wewnętrznych - Pierackiego. Zaowocowało to dalszymi represjami i przyspieszyło decyzję o powstaniu "miejsca odosobnienia" w Berezie Kartuskiej.
Nie jesteśmy tacy źli
Pocieszmy się jednak, że jeśli chodzi o etykę, nie jesteśmy osamotnieni. Nasi szanowni sąsiedzi również nie wykazywali się w tamtych czasach szczególną delikatnością w stosunkach międzynarodowych. Na tle świata Polska nie była ani diabłem, ani aniołem.
Czesi wykorzystali polskie zaangażowanie w wojnie z Ukraińcami, by odebrać sobie kawałek Śląska Cieszyńskiego, regionu o skomplikowanym składzie etnicznym, ale jednak skłaniającym się bardziej do polskości niż do czeskości (Czesi podbudowywali swoje moralne samopoczucie tym, że Polacy walczyli w tym samym czasie o etnicznie rusińską Galicję Wschodnią), a później - w czasie wojny polsko - bolszewickiej - nie przepuścili przez swoje terytorium transportów z pomocą walczącej Polsce, mimo że się do tego zobowiązali.
Litwini nie zgodzili się na plebiscyt w sprawie Wilna, ponieważ wiedzieli, że go przegrają. Słowacy przed II wojną światową zakolegowali się z Hitlerem i wspólnie z nim wkroczyli do Polski. Rumuni mieli u siebie takich nacjonalistów, że nasz ONR i Młodzież Wszechpolska wydawali się przy nich harcerzykami. Węgrzy marzyli o odzyskaniu tego, co stracili w Triannon i dużą część odzyskali, również do spółki z nazistami. Ukraińcy walczyli o niepodległość, co samo w sobie nie jest godne potępienia, natomiast sposoby, do jakich się uciekali, to inna sprawa. Niemcy, Rosjanie - cóż...
Wojenka historyczna uprawiana przez historyków i polityków naszego regionu polega więc na podliczania zadanych i przyjętych razów: kto więcej przyjął, kto więcej zadał. Bo niewinnych tutaj nie ma.
Arkadia? Nie, Polska B
Kresy były bardzo słabo rozwinięte gospodarczo. Jeśli nawet teraz, na ciele obecnej, przesuniętej na zachód Polski widać różnicę pomiędzy trzema zaborami (choćby w gęstości linii kolejowych), to w Polsce 20-lecia zacofanie znacznej części kraju stanowiło ogromny problem.
Kresy należały do tzw. Polski B, która - choć stanowiła prawie połowę terytorium kraju - przynosiła jedynie niewielki procent dochodu narodowego. Przemysł był słaby, infrastruktura prawie nie istniała.
Ostoją polskości bywały majątki szlachty i piłsudczykowskich oficerów, a wieś nie zawracała sobie głowy przynależnością etniczną ani tożsamością narodową: na Polesiu i Podlasiu wielu chłopów uważało się za "tutejszych" i basta.
Do "zagospodarowania" tej "tabula rasa" - ludu bez tożsamości - trwał swoisty wyścig między władzami polskimi, a Ukraińcami i uświadomionymi Białorusinami. Kulturowo i językowo kresowi "tutejsi" należeli najczęściej do Słowian Wschodnich, ale Polacy próbowali wychować ich nie tylko na dobrych i lojalnych obywateli RP, ale wręcz na Polaków.
Poziom życia na Kresach był niski. Nawet bardzo. II RP robiła naprawdę wiele, by "cywilizacyjnie wyrównać" i gospodarczo podźwignąć Polskę: na ten cel wydawano gigantyczne pieniądze, czyniono gigantyczne i szeroko zakrojone inwestycje. Plan Piętnastoletni Eugeniusza Kwiatkowskiego zakładał zatarcie różnic pomiędzy Polską A i B do 1952 roku, lecz wydaje się, że to dość optymistyczne założenie. Bo przyjrzyjmy się najbardziej skrajnemu przypadkowi zacofania, jaki istniał w przedwojennej Polsce - bagnistemu, zakomarzonemu Polesiu.
Poziom życia na wiejskich obszarach tego regionu niewiele się zmienił od czasów średniowiecza. Nie ma w tym ani krzty przesady.
Polska Afryka
Leżące na pograniczu Ukrainy i Białorusi Polesie nazywane było "Polską Afryką" - był to jeden z regionów, którego ludność niespecjalnie miała potrzebę określać swoją tożsamość narodową, poza przynależnością do konkretnej wsi czy rodziny.
Poleszucy z wizytą u Rydza-Śmigłego
z arch. użytkownika "Youtube" "Pathe1939"
Analfabetyzm szalał i kwitł, mimo wysyłania na Polesie przez polskie władze coraz to nowych zastępów "siłaczek" i "siłaczy". Ale co mówić o analfabetyzmie, kiedy nawet tamtejsi mieszkańcy nie mieli prawie pojęcia o podstawach higieny, a "poleski kołtun" był tak stereotypowy dla regionu, jak dredy dla Jamajki.
O czymś takim jak kanalizacja czy elektryczność na poleskiej wsi w ogóle wspominać nie ma sensu, choćby zresztą z tego powodu, że i we wsiach "Polski A" było to rzadkością.
Czesław Miłosz w "Wyprawie w Dwudziestolecie" zamieszcza artykuł międzywojennego dziennikarza, opisującego wyprawę na Polesie. Opisuje on, że mieszkańcy zapomnianych wśród bagien, ledwie jak pokleconych wioseczek nie mieli często pojęcia, jakiego kraju są częścią, a i o niedawnej wojnie światowej mieli mgliste pojęcie.
Polscy podróżnicy wędrowali przez tę zapomnianą, podmokłą, pozbawioną dróg krainę z kawalkadą tragarzy, zupełnie jak podróżnicy w Afryce.
Stolicą Polesia było niewielkie miasteczko Pińsk. Oddajmy głos najsłynniejszemu pińszczaninowi w Polsce - Ryszardowi Kapuścińskiemu.
"Na Polesiu nędza była straszna, wprost niewyobrażalna" - mówił w wywiadzie dla "Przekroju" w 1992 roku. I dalej: "Polacy stanowili ledwie kilka procent mieszkańców Pińska. 10 procent - to byli Białorusini i Litwini, reszta, około 73 procent - Żydzi. Według przedwojennych statystyk Pińsk należał do najbardziej żydowskich miast polskich.
Tamtejsi Polacy stanowili przeważnie - jak byśmy dziś powiedzieli - element napływowy, właściwie bez szans na zapuszczenie korzeni. Jeżeli ktoś zapuścił korzenie w poleskiej ziemi - to szlachta przeważnie z polskim rodowodem lub na tyle spolonizowana, ze uważająca się za Polaków. Owa szlachta poleska nie była za bogata, w porównaniu z ziemiaństwem małopolskim chociażby - wręcz biedna. Bogaci byli Radziwiłłowie, którzy posiadali sporo włości na Polesiu. Ale to już zupełnie inna sfera.
Natomiast tych zwyczajnych, pińskich Polaków należałoby podzielić na trzy kategorie. Pierwszą, najliczniejszą, tworzyli wojskowi [...]. Oprócz wojskowych, liczną grupę Polaków stanowili duchowni [...].
Wreszcie trzecia kategoria, chyba najmniej liczna, to nauczyciele. Moi rodzice przynależeli do tej trzeciej kategorii. Nie byli Poleszukami. Matka pochodziła z Krakowskiego, z Bochni, a ojciec - z Kieleckiego.
Po powstaniu II Rzeczypospolitej władze przystąpiły do repolonizacji Polesia. Młodym ludziom, którzy gdzie indziej nie mogli znaleźć zajęcia, oferowano posady na Polesiu, między innymi w szkolnictwie".
Mit Kresów
Kresy już w II RP były mitem. Zamki, warownie i strażnice, kurhany "obrońców kresowych stanic" - broniących rubieży państwa przed najazdami Tatarów, Moskwy czy Kozaków - stanowiły część romantycznej legendy pogranicza - fascynującej ziemi bohaterów, patriotów, przygody i przelewania krwi w imię Rzeczpospolitej.
Sienkiewicz, pokrzepiając serca, dodał do tego swoje trzy grosze. Dlatego etos "kresowego rycerza", obrońcy nie tylko Polski, ale całej łacińskiej kultury, trwał przez całe zabory i dotrwał w świetnej formie do II Rzeczypospolitej.
W czasie wojny z bolszewikami odezwy Józefa Piłsudskiego do żołnierzy zaczynały się od słów: "Rycerze Rzeczypospolitej!". Czujecie ciarki? Widzicie? To nadal działa.
Miejska kultura kresowych miast - Wilna, a szczególnie Lwowa - również była w II RP popularna. Wilno było rodzinnym miastem "Dziadka" Piłsudskiego, miastem "kaziuków", polskiego romantyzmu i tych, którzy "wielkimi poetami byli", a także stolica wchodzącej w skład Rzeczypospolitej Litwy (bo w międzywojniu, tak, jak i teraz, większość Polaków traktowała pojęcia I Rzeczpospolita i Polska wymiennie).
Czesław Miłosz o Wilnie: "W niedzielę tłumy pobożnych zapełniały wąską ulicę, nad którą w kaplicy, zbudowanej na bramie, był umieszczony obraz Matki Boskiej słynący cudami. Włoska architektura i Bliski Wschód mieszały się w Wilnie. W wąskich uliczkach żydowskich dzielnic w piątkowe wieczory widziało się przez okna rodziny zasiadające w blasku świec. W starych synagogach rozlegały się słowa hebrajskich proroków. Był to jeden z najpoważniejszych ośrodków literatury i studiów żydowskich w Europie. Wielkie jarmarki w uroczyste katolickie święta ściągały do miasta chłopów z okolicznych wiosek, którzy wystawiali na sprzedaż na placach wyroby z drzewa, zioła lecznicze i małe obwarzanki, nizane na sznurki; te obwarzanki, gdziekolwiek je wypiekano, zawsze nosiły tę samą nazwę, pochodzącą od małego miasteczka, które tym tylko wsławiło się w historii, że miało dobre piekarnie, a ongiś "niedźwiedzią akademię" - zakład, w którym tresowano niedźwiedzie. W zimie strome ulice zapełniały się chłopcami i dziewczętami na nartach; ich czerwone i zielone kurtki migały na tle różowych od mroźnego słońca śniegów".
Lwów był miastem "Semper Fidelis", domem romantycznego, ale tragicznego i całkiem świeżego mitu. O ofierze "Orląt" słyszało każde polskie dziecko.
Ale Lwów to także miasto radosnego zaciągania, rozśpiewanych baciarów (cała Polska słuchała radiowej "Wesołej lwowskiej fali" i oglądała filmy ze Szczepciem i Tońciem).
Jeśli jesteśmy w Galicji Wschodniej, wspomnieć wypada, że w międzywojniu panowała swoista "moda" na huculszczyznę: wschodniogalicyjscy Huculi, otoczeni romantyczną legendą ("skórzany pas, za pasem broń"), noszący ludowe stroje i wcierający masło w długie, czarne włosy, traktowani byli przez polską masową kulturę jak egzotyczne plemię, które jest nam szczególnie bliskie, bo wypadło mu żyć w granicach naszego kraju.
Mit żyznej, zielonej Ukrainy (który przetrwał choćby w piosence "Hej, Sokoły", bez której Polakowi trudno się upić), również funkcjonował. Wspomniany już Kostek Biernacki opisywał sielską polską Ruś, w której prawosławny ludek żyje poczciwie i wierzy w czorty, diabły i utopce, mając mglistą świadomość, że gdzieś w Warszawie żyje "pan Piłsudski - nowy car".
Również "polska Afryka" - Polesie - romantycznie była w międzywojniu opiewana. Tango "Polesia czar" tańczono na wszystkich dancingach II RP:
"Polesia czar to dzikie knieje, moczary, Polesia czar smętny to wichrów jęk. Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary, serce me drży, dziwny ogarnia lęk i słyszę, jak w głębi wód jakaś skarga się miota, serca prostota wierzy w Polesia cud".
Koniec Kresów
17 września Armia Radziecka - głosząc, że występuje w obronie żyjących w "pańskiej Polsce" Białorusinów i Ukraińców, działając na podstawie umowy z hitlerowskimi Niemcami - zajęła Kresy.
z arch. użytkownika "Youtube" "Pathe1939"
Polakom pozostał wyłącznie ich mit. Wycieczki do kresowego "raju utraconego" to mały przemysł, obsługiwany najczęściej przez pasjonatów.
Kresy już nie są polskie - ale pamiętajmy, że nie zniknęły. Należą do Białorusi, Litwy i Ukrainy - ale istnieją. A ich obecni gospodarze coraz częściej czują się częścią naszej wspólnej historii i tradycji - tradycji Rzeczypospolitej. Choć - co prawda - mają na jej temat czasem zupełnie inne opinie.
Ziemowit Szczerek