Jak mordowano przestępców i jak się to kończyło
Litwin Drasius Kedys przypomina postać z popkultury - samotny mściciel mordujący krzywdzicieli córki. Nie jest pierwszy - w historii świata pojawiało się wielu takich, którzy wymierzali sprawiedliwość na własną rękę.
Jak zwykle w takich wypadkach bywa - radykalnym metodom walki z przestępcami przyklaskiwało społeczeństwo. Do czasu.
Zauważmy, że działania Kedysa różnią się od działań - na przykład - sprawców tzw. linczu we Włodowie. We Włodowie mieliśmy do czynienia z klasycznym działaniem doraźnym, mającym na celu zlikwidowanie bezpośredniego zagrożenia, podobnie, jak w klasycznej sprawie zabójstwa Kena McElroya, który w drugiej połowie XX wieku terroryzował amerykańskie miasteczko Skidmore. Kedys - jeśli to naprawdę on zabija - zabija konsekwentnie jedną osobę po drugiej, podłożył bombę pod instytucję, która zignorowała jego wezwania. I kto wie, czy wyjęty spod prawa Kedys - którego, jeśli nawet będzie chciał wrócić do społeczeństwa, czeka w najlepszym wypadku wieloletni wyrok - nie pójdzie dalej - zachęcony przez rzesze zwolenników - i nie weźmie się za innych pedofili. Dopóki nie zostanie złapany albo zabity.
To właśnie na takich "mścicielach krzywd" bazują opowieści o Punisherze, Batmanie, Spidermanie , Watchmenach i innych tzw. "masked avengers". Przyjrzyjmy się tym najsłynniejszym. I prawdziwym.
Vindicosi
W XII wieku Sycylia - pozostająca pod panowaniem normańskich monarchów - nie była najprzyjemniejszym miejscem do życia. Nieformalny "zakon" znany jako "vindicosi" - mściciele - walczył z pospolitymi przestępcami na ulicach Palermo. Metody, które stosowali dalekie były od umiarkowanych, ale poczucie społecznej sprawiedliwości było zaspokojone: ktoś mścił krzywdy prostych, uczciwych ludzi. I mimo, że również ówczesne kodeksy i oficjalne sposoby zwalczania przestępczości nie były zbyt humanitarne, to "vindicosi" traktowani byli jako "karzący miecz ludu". Ich działalność zakończył w 1189 roku król Wilhelm II Dobry: "wielki mistrz zakonu" został powieszony, a jego członkowie napiętnowani gorącym żelazem. Być może takie zakończenie sprawy można uznać za całkiem łagodne: jeśli władze uznałyby "vindicosi" za naprawdę groźnych przestępców, wątpliwe, by wypuszczono ich żywych.
"Vindicosi" przeszli do legendy i wiele późniejszych organizacji "mścicieli" powoływało się na ich spuściznę. Wśród nich - o paradoksie - była również sycylijska mafia: organizacja, która z jednej strony stanowi wręcz symbol przestępczości i to tej w najgorszym wydaniu, ale z drugiej strony całkiem jeszcze niedawno pełniła w niektórych częściach Sycylii funkcje wręcz administracyjno-sądownicze, serwując "sprawiedliwość". Prymitywną i okrutną, lecz dającą satysfakcję: w końcu co głowa mordercy na kołku to głowa mordercy na kołku. Ilość sympatyków Kedysa świadczy o tym, że niewiele się zmieniło od tamtych czasów: radykalne i drastyczne rozwiązania często są tym, czego chce społeczeństwo.
Beati Paoli
Zakapturzeni Beati Paoli byli bohaterami książki Lugigiego Natoli z początku XX w., jednak wiele wskazuje na to, że istnieli naprawdę. Byli - podobnie, jak "vindicosi" - czymś w rodzaju świeckiego zakonu, i także działali na Sycylii. Niewiele wiadomo o nich ponad to, że oprócz przestępczości pospolitej walczyli również z nadużyciami ze strony władzy: zarówno świeckiej, jak i duchownej. Działać mieli bowiem w XVII wieku, czyli wtedy, gdy kościół katolicki organizował społeczeństwu inkwizycyjne szaleństwo.
Przypuszcza się, że Beati Paoli mogli być organizacją, która skupiała arystokratów, i to wykształconych: takich, którym nie odpowiadał obskurantyzm kościelnych rządów. I tutaj kolejny paradoks: również ich organizację sycylijska mafia traktuje często, jako swoją poprzedniczkę. Co - biorąc pod uwagę fanatyczną dewocję stereotypowego mafioso - wydaje się dość zabawne.
"Towarzystwo Wielkich Mieczy"
Na przełomie XIX i XX wieku, w północnych Chinach, działało "Towarzystwo Wielkich Mieczy". Była to organizacja zrzeszająca głównie rolników, którzy - w epoce panowania dynastii mandżurskiej - próbowali stawić czoła pospolitemu bandytyzmowi i samowolce skorumpowanych i rozpasanych urzędników państwowych. "Wielkie Miecze" otaczani byli na chińskiej prowincji czcią, wierzono, że są odporni na rany i że nie można ich zabić. Takie mity sprawiały, że często samo pojawienie się "mścicieli" z "Towarzystwa" wzbudzało panikę przestępców. Sami członkowie organizacji wierzyli często, że pełnią nadaną przez wyższe siły misję, a ich działalność zostanie wynagrodzona w przyszłym życiu.
"Towarzysze" brali także udział w najważniejszych chińskich wydarzeniach historycznych: walczyli w powstaniu bokserów, bronili wieśniaków przed działaniami komunistycznej partyzantki, aż w końcu sami stali się partyzantami broniącymi chińskiej ludności przed krwawą japońską okupacją.
Bald Knobbers
Zemsta wbrew prawu to klasyczny westernowy motyw, i faktycznie: ochotniczych grup strzegących porządku w zanarchizowanym interiorze Stanów Zjednoczonych było mnóstwo. Najbardziej znaną z nich byli tzw. "Baldknobbers".
Jeszcze 20 lat po zakończeniu wojny secesyjnej w stanie Missouri trwało coś w rodzaju "mini wojny domowej", w stanie tym żyli bowiem zarówno zwolennicy unionistów, jak i konfederatów. Wiele z tych nieformalnych "partyzantek" była w gruncie rzeczy pospolitymi, terroryzującymi ludność gangami. Gangi te miały duży wpływ na lokalną administrację: osadzały na stanowiskach powolnych sobie szeryfów i sędziów.
Nie spodobało się to niejakiemu Natowi N. Kinneyowi, który osiedlił się w Missouri w 1883 roku. Kinney, przedstawiany w późniejszych mitach i opowieściach jako nie lękający się niczego olbrzym, był osobą, wokół której gromadzili się ludzie, którym sprawy nie podobały się tak samo, jak Kinneyowi.
Baldknobbers, bo tak nazywano grupę mścicieli Kinneya, nosili czarne maski z rogami, co miało wzbudzać postrach pośród przestępców. I wzbudzało. Baldknobbers szybko stali się legendą, o której mówiło nie tylko całe Missouri, ale cała Ameryka. Podpadli, oczywiście, wielu lokalnym watażkom, którzy nie zamierzali pozwalać, by panoszyła się na ich terenie jakaś obywatelska samoobrona, która - zdarzało się - wywlekała z więzień osadzonych przestępców i dokonywała na nich "sprawiedliwszych" samosądów. Missouri - gdzie jeszcze przed działalnością Kinneya działało wiele zbrojnych grup o przeróżnych intencjach - stało się teraz areną przepychanek, często kończonych z kolta, między Baldknobberami a grupami, które znane były jako... "Anti-Baldknobbers".
Baldknobbers - jak wiele tego typu grup - powoli zaczęli jednak przekształcać się bardziej w utrapienie, niż wybawienie. Najpierw zabrali się za "naprawianie żyć" współobywateli: alkoholicy, hazardziści, prostytutki byli zastraszani, pouczani o tym, że niewłaściwymi chadzają ścieżkami, a takie pouczanie często kończyło się co najmniej na mocnych potłuczeniach i złamaniach.
Później poszło szybko - część Baldknobberów doszła do wniosku, że czas już zacząć lepiej zarabiać i przeszła na "ciemną stronę mocy", stając się zwykłymi gangsterami. Krok po kroku odzyskujące pozycję władze stanowe wyłapywały Baldknobberów. Sam Kinney został zastrzelony w 1888 roku przez jednego z "Anti-Baldknobberów" - Billy'ego Milesa. Milesa został uniewinniony: dowiódł, że działał w samoobronie.
Sombra Negra
Również obecnie działają rozmaite grupy "mścicieli i obrońców". Sombra Negra, czyli "Czarny cień" to salwadorska, działająca poza prawem grupa, która zrzesza - tak, tak - policjantów i żołnierzy. Stróżów prawa, którzy uznali, że przepisy pętają im ręce i postanowili pójść o wiele dalej, niż "Brudny Harry".
Sombra Negra rozprawia się głównie z członkami gangów, a szczególnie cięta jest na słynny gang "Mala Salvatrucha", znany z tego, że jego "żołnierze" często bywają wytatuowani od stóp do głów. Sombra Negra noszą maski, poruszają się nieoznakowanymi samochodami. Porywają gangsterów, związują z tyłu ręce i strzelają w tył głowy - tak wygląda typowy scenariusz działania salwadorskich "Brudnych Harrych". Podobnie zresztą, jak Harry - członkowie Sombra Negra mają raczej konserwatywne, prawicowe przekonania. Członkowie salwadorskich ugrupowań lewicowych zaczynają w ostatnich latach oskarżać "Sombrę" o stosowanie wobec nich terroru.
DDS
DDS to skrót od "Davao Death Squads". Działają w filipińskim Davao, gdzie koncentrują się na wyłapywaniu i często rozstrzeliwaniu przestępców, a osobliwie cięci są na handlarzy narkotyków.
Policja - jak piszą media - zdaje się ich do pewnego stopnia tolerować, a nawet wspierać, mimo, że obrońcy praw człowieka odkryli ostatnimi czasy masowe groby ofiar DDS. Jak donosi Amnesty International, od 1998 roku członkowie "Death Squads" zabili ponad 300 osób. Panoszenie się DDS przeszkadza już nawet tym, których grupa miała chronić: w 2004 roku odbyły się demonstracje przeciwko ich działalności. Pamiętacie alternatywną wersję historii w "Wachmenach" Zacka Snydera i protesty przeciwko działaniu "zamaskowanych mścicieli"?
Bakassi Boys
Bakassi działają w Nigerii, głównie w bogatym w ropę stanie Abia. Z pistoletami i maczetami "pilnują sprawiedliwości" w regionie, a biorąc pod uwagę, że Nigeria nie jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie - roboty mają sporo. Ich działalność krytykowana jest przez działaczy na rzecz praw człowieka - i zdarza się, że ci działacze również spotykają się z argumentem maczety i pistoletu. Co gorsza, niektórzy lokalni politycy zaczynają wykorzystać Bakassi Boys do rozgrywania własnych politycznych gierek: Bakassi stają się powoli "zbrojnym narzędziem" w ręku watażków.
Nie mścić. Pilnować władz
U podstaw działania somalijskich piratów również leży krzywda, tak przynajmniej twierdzą popierający ich Somalijczycy. Ten kraj, który istnieje tylko na mapach, nie był w stanie zapewnić ochrony pól rybackich, z których żyli mieszkający na wybrzeżu obywatele. Ci zorganizowali się w samoobronę i bardzo szybko okazało się, że na łódkach i z karabinami można zarobić więcej, niż sprzedając ryby na lokalnym targu.
Jeśli państwo "nie działa" i jest głuche na potrzeby obywateli - a tak na pewno było w przypadku Kedysa - instynkt społeczny każe brać sprawiedliwość w swoje ręce. Tyle tylko, że takie działanie - szczególnie, gdy przeradza się w dłuższą działalność, a nie jest jednorazowym linczem, jak we Włodowie czy w znanym przypadku Sikory - nie ograniczone aparatem kontroli państwa, humanitaryzmem, bez którego społeczeństwa XXI wieku nie byłyby tym, czym były - bardzo często kończy się bardzo mocnymi nadużyciami. Z jednej strony mamy więc nieruchawy aparat państwowy, z drugiej jednak - ochronę pewnej stabilizacji społecznej, która byłaby przecież naruszona, gdyby takich "mścicieli" było więcej. Być może rozwiązaniem byłyby wpływowe instytucje obywatelskie, które pilnowałyby skuteczności działań policji i prokuratury i sprawdzały, czy sprawy nie lądują przypadkiem w koszu.
Ziemowit Szczerek