Gdy słyszę piewców generała Jaruzelskiego....
Byli strasznie młodzi. Mieli gorące głowy, takież temparemanty, a za sobą lektury o dzielnych chłopcach z "Parasola" wykonujących wyroki na gestapowcach.
W pierwszych tygodniach stanu wojennego w warszawskim tramwaju, przy próbie odebrania broni, zastrzelili milicjanta. I właściwie do dziś Polska ma problem jak ich traktować. Dawać ordery? Czy spuszczać zasłonę wstydliwego milczenia?
Tę historię przypomniał w poniedziałkowy wieczór Teatr Telewizji. Historię nastolatków z podwarszawskiego Grodziska. Znali się ze szkół, lekcji religii, podwórek. Stan wojenny uznali za powtórkę z hitlerowskiej okupacji. Uznali, że trzeba się przygotowywać do akcji zbrojnych. Najpierw ogłuszyli pijanego żołnierza, odebrali mu broń. Z pistoletem ruszyli na kolejną "akcję". Feralną. Sierżant Karos - milicjant jadący na służbę (pilnował ambasad), zaczął stawiać opór. Próbował wyrwać jednemu z nich broń. Ten strzelił, milicjant dostał w brzuch, po kilku dniach zmarł w szpitalu.
Chłopcy szybko wpadli. Razem z nimi - ich duchowy opiekun - ksiądz Sylwester Zych. Milicja i Służba Bepieczeństwa potraktowały nastolatków z całym okrucieństwem swego poczucia wszechmocy. Byli bici, zastraszani, szantażowani. Dla większości oznaczało to koniec normalnego życia. Jeden z nich - z którym robiłem przed rokiem wywiad - mówił mi, że - nawet ci, którzy nie dostali wyroków więzienia - nie mogli się po tym wszystkim pozbierać. Wielu wyjechało z kraju.
Ten odnaleziony przeze mnie członek Powstańczej Armii Krajowej (tak się nazwali), długo opowiadał mi o tym jak tworzyli swą organizację, jak marzyli o tym, ze odbiją internowanych z Białołęki, jak wierzyli w to, że takich jak oni są miliony. W tym co mówił słyszałem echa młodzieńczego, trochę skrzywionego, oglądu świata, ale widziałem też człowieka, który miał szczere intencje i - przyznając się po latach do fanfaronady - brzmiał jak ktoś, w kim potrafiłem odnaleźć podobne do moich ówczesnych oczucia.
Oczywiście, że trudno opiewać zabicie, pewnie i Bogu ducha winnego człowieka, zwykłego milicjanta wplątanego w tryby polskiej historii. Ale gdy słyszę piewców generała Jaruzelskiego, głoszących, że to bohater, który uratował Polskę od zguby, myślę sobie o tamtych młodych grodziszczanach. I po jednej stronie widzę PRLowskiego dygnitarza, który był niesiony w górę przez stalinowski terror, antysemicką i antyinteligencką kampanię '68, czołgi na ulicy w grudniu 70, a po drugiej - nastolatków owładniętych wizją Polski wolnej. Po jednej - przywódcę komunistycznej Polski, który - na takiej samej zasadzie jak generał Pinochet - odpowiada za śmierć kilkudziesięciu ofiar stanu wojennego, za tysiące więzionych, setki tysięcy upokarzanych, prześladowanych, wyrzucanych z pracy i z kraju, po drugiej - kilkunastu młodych ludzi, którzy nie wiedzieli, że tym razem o niepodległość nie należy się bić, a cierpliwie ją wydeptywać. Jaruzelskiemu wielu chce stawiać pomniki i dawać ordery. Czy naprawdę uważacie, że jest za co?