Bielecki: Przekroczyliśmy granicę
- Decyzja o kontynuowaniu ataku szczytowego została podjęta za całą naszą grupę przez Krzysztofa Wielickiego i Macieja Berbekę. W pewnym momencie rzuciłem nawet hasło: "Chłopaki może powinniśmy zawrócić", ale nie chcę się wybielać, bo tak jak i inni chciałem iść dalej" - mówi o zakończonym tragedią pierwszym zimowym wejściu na Broad Peak, uczestnik wyprawy Adam Bielecki.
- Zmamieni wizją bliskiego szczytu i ładną pogodą przekroczyliśmy granice. Zasady etyczne są niezależne od wysokości, ale w pewnych warunkach nasze decyzje są grubo ciosane i czasem mamy tylko wybór pomiędzy śmiercią dwóch lub czterech osób - tłumaczy gość Kontrwywiadu RMF FM.
Konrad Piasecki: Kozły ofiarne są absolutnie bez winy. Pan też by o sobie to powiedział?
Adam Bielecki: - Zależy: winny czego, tak? Co to znaczy "bez winy"? Nie ma takich osób.
Może winny nadmiaru ambicji i tego, że za bardzo chciał wejść na ten szczyt?
- Czy można za bardzo chcieć wejść na szczyt? Gdybyśmy nie chcieli bardzo wejść na szczyt, to po prostu byśmy nigdy na niego nie weszli. Ta silna motywacja jest niezbędnym elementem sukcesu. Natomiast oczywiście jest pewna granica, kiedy trzeba powiedzieć po prostu "stop" i zawrócić, no i tutaj nikt nie ma wątpliwości, że my gdzieś zmamieni tą wizją bliskiego szczytu i ładną pogodą - tę granicę przekroczyliśmy.
My przekroczyliśmy, czy pan pierwszy przekroczył?
- Decyzja o tym, żeby kontynuować atak, została podjęta na Rocky Summit. Została podjęta przez Maćka Berbekę w porozumieniu z Krzyśkiem - jakby za grupę. A ponadto każdy z nas musiał spojrzeć w głąb siebie i zadecydować, czy jestem w stanie pójść, czy dam radę, czy nie dam rady. Oczywiście każdy z nas mógł wtedy zawrócić wszyscy podjęliśmy - niezależnie od siebie i zgodnie - decyzję, że jednak do szczytu idziemy.
Ale był pan gotów zawrócić wtedy z tej drogi? Naprawdę?
- Podczas tej kluczowej rozmowy na Rocky Summit, między Maćkiem a Krzyśkiem, po tej rozmowie rzuciłem takie hasło: "Chłopaki, może powinniśmy zawrócić". Ale byłbym hipokrytą, gdyby teraz to podnosił i mówił: "Patrzcie, ja chciałem zawrócić", bo tak naprawdę chciałem iść do tego szczytu. Jeżeli człowiek na takiej wyprawie spędza dwa miesiące, to jest pięć, sześć wyjść powyżej bazy, każde z tych wyjść to jest przełamywanie własnych słabości, olbrzymi wysiłek, olbrzymia siła woli, żeby w ogóle ruszyć się z tej bazy, to spędzamy kilkaset godzin, pracując nad jakimś projektem. Nie wspomnę o okresie przygotowywania w kraju, treningu itd. W momencie, kiedy ten szczyt jest pół godziny drogi od nas, to - proszę mi uwierzyć - że bardzo, bardzo ciężko jest podjąć decyzję o odwrocie, szczególnie jeżeli nie ma jakiś konkretnych symptomów, np. że psuje się pogoda albo że zrywa się silny wiatr, albo że czujemy się naprawdę źle.
Dlaczego było tak, że pan wyrwał do przodu, że pan "zerwał więź grupy", jak napisano w raporcie Polskiego Związku Alpinistycznego?
- Dlatego, że było bardzo późno. Miałem takie poczucie, że "dobrze, skoro idziemy do góry, to jest to możliwe, da się to zrobić, ale trzeba się bardzo, bardzo spieszyć".
Ale dlaczego się nie da zrobić tego w grupie, dlaczego nie da się tego zrobić w czwórkę, dlaczego pan musiał to zrobić jako pierwszy?
- Robiliśmy to tak naprawdę w czwórkę i w grupie, bo odstępy między nami na szczycie wynosiły 40 minut. Biorąc pod uwagę, że cały atak szczytowy, do momentu dojścia do szczytu, trwał kilkanaście godzin, to te 40 minut to jest bardzo mała różnica czasowa. To nie jest nietypowa praktyka, że himalaiści idąc różnym tempem w różnym tempie wchodzą na wierzchołek. Tak naprawdę ten moment zerwania integralności grupy nastąpił w momencie, kiedy ja wracałem już ze szczytu i miałem schodzących chłopaków. To był ten moment, kiedy zerwaliśmy ze sobą kontakt. Myślę sobie teraz, że to był moment wtórnej decyzji. Podjąłem decyzję o tym, że schodzę na dół, zakomunikowałem ją nieformalnemu liderowi tej grupy Maćkowi Berbece, mówiąc mu wprost: "Maciek, ja już schodzę. Nie działa mi radio, proszę przekaż tę informację Krzyśkowi Wielickiemu". Chłopcy, wiedząc, że będą schodzić sami, że ja nie będę na nich czekał, że nie będzie na nich czekał Artur Małek, podjęli decyzję, że jednak idą do góry, nie schodzą razem z nami.
Gnębi mnie pytanie, czy na dole, w ostatnim obozie albo którymś z poprzednich obozów, ustaliliście taktykę drogi na szczyt, ustaliliście, jak ta droga będzie się odbywać, czy możecie się rozdzielać, czy ktoś może wejść pierwszy na szczyt czy będziecie wchodzić do końca w czwórkę?
- Oczywiście rozmawialiśmy o tym długie godziny. Przed samym atakiem szczytowym mieliśmy 11 dni niepogody, siedzieliśmy w bazie...
...to można przegadać wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
- Oczywiście i wszystkie tematy, czyli godzina wyjścia, jak się ubrać na atak szczytowy, jak ta grań będzie wyglądać, jaki bierzemy ze sobą sprzęt, jakie jedzenie, jaka jest taktyka - o wszystkim tym rozmawialiśmy długo i intensywnie...
...i ustaliliście, że może ktoś wyrwać do przodu - tak jak pan wyrwał?
- Też nie jest tak, że my siadamy i ustalamy taktykę wyjścia - np. ustalamy, co się stanie, jeżeli jeden z nas osłabnie. Nie rozpatrujemy wszystkich czarnych scenariuszy. Na żadnej ze swoich wypraw nie spotkałem się z taką naradą wojenną - też ze względu na to, że w górach warunki są na tyle zmienne, że ciężko przewidzieć każdą możliwą sytuację. My jesteśmy nauczeni raczej reagować na bieżąco na zmieniające się warunki.
A powiedziałby pan dzisiaj, że powyżej 8000 panują wilcze prawa, że każdy jest zdany na siebie i każdy ratuje tylko siebie?
- Nie, absolutnie nie. Myślę, że zasady moralne i etyczne są tak naprawdę niezależne od wysokości, niezależne od warunków atmosferycznych. Natomiast w pewnych warunkach te decyzje są bardzo grubo ciosane i tak naprawdę czasami mamy wybór pomiędzy np. śmiercią dwóch albo czterech osób i wydawanie sądów moralnych bądź etycznych w tej sytuacji jest bardzo, bardzo trudne. Ktoś kiedyś powiedział, że wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono.
Gdy pan dzisiaj słyszy, że na takiej wysokości musi obowiązywać zasada "jesteśmy ze sobą od początku do końca" i że pan tę zasadę złamał, to zgodzi się pan z tym?
- To jest cytat z Piotrka Pustelnika, który powiedział wprost w jednym z wywiadów, że powinienem był zostać z chłopakami do końca. Ja jestem ciekawy, czy gdyby na moim miejscu był jego syn, to twierdziłby tak samo.
Też są inne głosy o panu, że uciekał pan z góry, bo jest bardzo delikatny psychicznie.
- No, to by trzeba zapytać te osoby. Nie wiem, czy jestem delikatny psychicznie, trudno to oceniać. Wydaje mi się, że będąc delikatnym psychicznie trudno być himalaistą i jednak wchodzić na te góry. Dlatego, żeby móc z niej zbiegać, to trzeba najpierw na nią wejść. Trzeba poświęcić na to dużo pracy, siły woli i jakby... No, to nie jest prosta sprawa. Nie wiem, czy osoba o delikatnej konstrukcji psychicznej byłaby w stanie wejść na taki szczyt.
Pan będzie się dalej wspinał, po tym co wydarzyło się na Broad Peak?
- No, na razie - tak naprawdę - jeżdżę sobie w Tatry, jeżdżę w Alpy. Mam wielką radość z tego, że nie robię historii, ale po prostu jadę się powspinać. Trochę jestem zmęczony tymi górami wysokimi. Za dużo się ostatnio wydarzyło, także robię sobie krótką przerwę. Ale mówię krótką, bo - oczywiście - w góry wysokie wrócę i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Żadna inna forma aktywności nie dostarczy mi tak silnych przeżyć, jak to, co dzieje się w górach. Jest sto swego rodzaju uzależnienie, tak myślę.
A czy ktoś jeszcze z Adamem Bieleckim będzie się chciał wspinać?
- To się jeszcze okaże, ale tak naprawdę żaden głos krytyki nie popłynął ze środowiska osób, które były ze mną w górach. Wystarczy popatrzeć, co się dzieje na mojej stronie Facebookowej, gdzie moi partnerzy z poprzednich wspinaczek, również himalajskich, wspierają mnie w tej trudnej sytuacji i piszą, że "ja się z tobą Adamie liną na pewno zwiążę".
I jeszcze na koniec jedno pytanie od słuchacza. Czy nie jest tak, że problemem jest to, że pan jest za silny? Za szybki dla innych? Że tak się nie powinno tworzyć zespołu? Że pan po prostu jest trochę za dobry dla innych?
- No tak, tylko, że to nie jest tak, że my mamy dwustu chętnych kandydatów na taką wyprawę zimową. Nie możemy swobodnie wybierać, kto znami pojedzie. Liczbę osób, które w ogóle są zdolne do takiego wejścia zimą w Karakorum, w Polsce można policzyć na palcach jednej, no może dwóch rąk. I nawet jeżeli miałaby to być prawda, to samemu nie jestem w stanie na takie szczyty wchodzić, to nie bardzo jest możliwe. Także zawsze to jest zespół. Natomiast ja od zawsze miałem problem ze znalezieniem partnera w górach i pewnie ten problem dalej będę miał.