Wyrównywanie szans. W dół
Tańsze przedszkola, wyrównywanie szans edukacyjnych dzieci - wszystko to brzmi bardzo pięknie. Tylko że w praktyce odbija się na jakości wychowywania przedszkolnego naszych dzieci. I po co komu taka równość?
Ministerstwo Edukacji Narodowej miało jak zwykle dobre chęci. Trochę gorzej niestety z wyobraźnią. Specjaliści łapią się za głowy, wskazując, że nowe przepisy dotyczące przedszkoli to kolejna socjalistyczna urawniłowka, która uderza w nasze dzieci.
A rodzice, którzy wracają z pierwszych zebrań w nowym roku szkolnym, alarmują, że od pierwszego września nie ma już w przedszkolnych planach zajęć uznawanych na całym świecie za absolutny standard dobrej edukacji najmłodszych.
Wszystko za złotówkę
Rewolucja oświatowa fundowana nam od kilku lat przez resort edukacji narodowej dotarła niestety także do polskich przedszkoli. Zgodnie z nowelizacją ustawy o systemie oświaty gminy nie będą mogły już swobodnie ustalać opłat za przedszkola.
Od tego roku szkolnego stawka jest sztywna: rodzice płacą jedynie za pobyt dziecka w przedszkolu powyżej pięciu bezpłatnych godzin tzw. minimum programowego - i to nie więcej niż 1 zł za każdą dodatkową godzinę opieki przedszkolnej - oraz za posiłki serwowane w przedszkolu.
Skoro więc ma być taniej niż do tej pory, to w czym problem? Otóż jest problem. Dotychczas w ramach godzin przedszkolnych realizowane były bowiem także zajęcia dodatkowe, m.in. rytmika, angielski, tańce, dodatkowe zajęcia plastyczne, sportowe itp. Z reguły były one dobrowolnie opłacane dodatkowo przez samych rodziców. Nowe przepisy stanowią jednak, że rodzice nie mogą już płacić za zajęcia dodatkowe realizowane w czasie normalnego pobytu dziecka w przedszkolu. I to nawet jeżeli sobie tego wyraźnie życzą!
Wszystko to rzekomo w celu wyrównywania szans edukacyjnych dzieci. Tyle tylko, że jest to klasyczne ciągnięcie w dół. Bo jeżeli, przykładowo, rodziców dwójki dzieci nie stać na zajęcia dodatkowe, to nie będzie ich miało także pozostałe 20 dzieci. Ot, taka chora sprawiedliwość w marksistowskim stylu. I choć teoretycznie samorządy z tytułu zmniejszenia opłat przedszkolnych ponoszonych przez rodziców dostaną z budżetu państwa dotacje wyrównawcze, jednak będą to zdecydowanie zbyt małe środki na pokrycie wszystkich potrzeb edukacyjnych.
Mianowicie dotacja na jedno dziecko w wieku przedszkolnym (2,5-6 lat) za okres wrzesień-grudzień 2013 r. wyniesie 414 zł. Z kolei w przyszłym roku na jedno dziecko gmina otrzyma 1242 zł za cały rok i to niezależnie od ilości czasu, jakie dziecko spędzi w przedszkolu. Powtórzę - to stanowczo zbyt mało. Pamiętajmy wszak, że polskie gminy ponoszą lwią część kosztów funkcjonowania przedszkoli, a każdy kolejny wydatek to dla nich ogromne obciążenie. Dokonają więc cięć, których ofiarą padną zajęcia dodatkowe. Oczywiście, znajdą się pewnie i takie samorządy, które sypną hojnie pieniędzmi na przedszkola, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można zakładać, że będzie to znikoma mniejszość.
Szara rzeczywistość
Z przedszkolnych programów znikają więc te najbardziej potrzebne zajęcia, m.in. rytmika, język angielski czy nauka pływania. Samorządy mają jedynie płacić za zajęcia wyrównawcze takie jak logopedia czy gimnastyka korekcyjna. Co w takiej sytuacji zrobią przedszkola? No cóż, przedszkolanki poradzą sobie zapewne z organizacją zabaw ruchowych, być może nawet któraś z pań usiądzie za pianinem albo zacznie posiłkować się własną znajomością angielskiego, ale to już nie będzie to samo, co zajęcia prowadzone przez wykwalifikowanych fachowców.
A ile jest takich przedszkoli, w których dzieciom będą musiały wystarczyć jedynie magnetofony i zajęcia z taśmy? Zresztą w myśl nowych przepisów wszelkie dodatkowe zajęcia prowadzone przez niewykwalifikowane przedszkolanki uznawane są za nielegalną "partyzantkę". MEN chce, aby specjalistyczne zajęcia mogły prowadzić tylko osoby legitymujące się odpowiednim przygotowaniem metodycznym oraz stosownymi certyfikatami i licencjami. Zapewne i słusznie, tylko że takich nauczycieli nie znajdzie się ot tak, na pniu.
Ktoś pewnie powie, że jak się komuś nie podoba, to wolna droga, są jeszcze przedszkola prywatne, nikt nie musi posyłać dziecka do publicznej placówki. Ale to już jest czysta demagogia. Bo to, że ktoś płaci dodatkowe 30-40 zł, wcale nie oznacza, że stać go na przedszkole prywatne z czesnym w wysokości 700-1000 zł miesięcznie. Poza tym mówimy tak naprawdę o zdobywaniu elementarnych umiejętności - nie chodzi przecież o jakieś wydumane zajęciach dodatkowe dla wybranych, typu lekcje gry na harfie, brydż sportowy czy nauka języka baskijskiego.
A w zgodnej opinii wszystkich specjalistów akurat rytmika i angielski są z punktu widzenia właściwego rozwoju dziecka wręcz niezbędne, ponieważ ćwiczą słuch, pamięć, skupienie i percepcję. Trudno sobie zresztą wyobrazić rzeczywistość przedszkolną bez dodatkowych zajęć, a tylko z ogólną, gołą podstawa programową. Bo to właśnie te zajęcia przyczyniały się do urozmaicania przedszkolnego dnia i rozbijania rutyny i monotonii następujących po sobie kolejnych bloków obowiązkowego programu.
Syndrom psa ogrodnika
Jak łatwo się domyślić, nowe przepisy wywołały oburzenie wśród zdecydowanej większości rodziców. I naprawdę tylko nieliczni zareagowali entuzjastycznymi wypowiedziami w stylu: "jak cudownie, teraz będziemy mniej płacić". Lwia część rodziców chce dodatkowych, nawet odpłatnych, zajęć przedszkolnych, ponieważ zadaje sobie doskonale sprawę z tego, że są one korzystne dla rozwoju dziecka. Trudna sytuacja finansowa innych, choć przykra, nie może mieć wpływu na wychowanie moich dzieci - argumentują.
Tymczasem Ministerstwo Edukacji Narodowej udaje naiwnego i przekonuje, że nic się tak naprawdę nie stało. "Wbrew pojawiającym się informacjom, przedszkole nadal może rozszerzać swoją ofertę zajęć o tzw. zajęcia dodatkowe (czyli np. nauka języka obcego, szachy, garncarstwo czy taniec towarzyski). Opłaty dla rodziców za przedszkole nie mogą być jednak z tego tytułu wyższe" - możemy przeczytać na oficjalnej stronie MEN.
Pomijając już fakt świadomego przerysowywania problemu przez ministerialnych urzędników - bo przecież nie chodzi o rozpacz z powodu braku lekcji garncarstwa - komunikat jest jasny: wszelkie dodatkowe zajęcia mogą być finansowane wyłącznie z budżetu przedszkola i nigdy z rodzicielskich "zrzutek". A to po raz kolejny pokazuje dramatyczne wręcz oderwanie resortu edukacji od przedszkolnej i szkolnej rzeczywistości. Bo skąd niby przedszkola mają brać pieniądze na ten cel?
Co gorsza, ustawodawca, przewidując niejako oburzenie rodziców, zakazał im organizowania we własnym zakresie jakichkolwiek zajęć dodatkowych w godzinach przedszkolnych. Przedszkola nie mogą także w tym czasie wynajmować pomieszczeń firmom zewnętrznym czy osobom fizycznym organizującym zajęcia dodatkowe. A jeżeli już, to tylko w wyjątkowych wypadkach i wyłącznie po godz. 17.00. A to znacznie utrudnia logistyczną stronę takiego przedsięwzięcia. Nic dziwnego, że rodzice nie kryją rozżalenia postawą MEN.
"Obecnie placówkę edukacyjną sprowadza się do roli hostelu-przechowalni dla dzieci w czasie, kiedy rodzice są w pracy. Moje dziecko nie jest problemem, z którym nie wiem, co zrobić, tylko osobą, która musi być otoczona szczególną i troskliwą opieką, w najważniejszym czasie, kiedy chłonie całym sobą otaczający świat. Jak do tej pory uważałem, że postęp oznacza podążanie 'w górę', a nie brutalne spychanie w dół" - napisał w liście opublikowanym przez portal wsumie.pl Miłosz Nowaczyk, rodzic czteroletniej córki.
Rodzice słusznie uważają więc, że odebrano im elementarne prawo do rozwijania talentów własnych dzieci. Część z nich założyła stowarzyszenie "Mam wybór", które zbiera wśród rodziców podpisy pod petycją postulującą możliwość ponownego wprowadzenia do przedszkoli dodatkowych odpłatnych zajęć. Negatywną opinię na temat nowych przepisów wyraził także rzecznik praw dziecka Marek Michalak.
Wskazał on m.in., że kompetencje rady rodziców wymienione w ustawie o systemie oświaty upoważniałyby ją do finansowania również zajęć dodatkowych w przedszkolu. Mogłoby to być więc jakieś wyjście z obecnej patowej sytuacji. Po cichu mówi się także o tym, że ustawa może wrócić wkrótce do Sejmu, bo do usunięcia obecnych błędów wystarczy dosłownie redaktorska zmiana przecinków. Pozostaje zatem liczyć w tej sprawie jedynie na dobrą wolę posłów, bo na autorefleksję MEN nie liczy od dawna już chyba nikt.
ŁUKASZ KAŹMIERCZAK