Zawód publicznego zaniedbania
Niż demograficzny sprawia, że nauczycielom zaczyna zaglądać w oczy realna groźba bezrobocia. To już nie jest ciepła, spokojna posadka, tylko praca na tykającej bombie zegarowej. Warto to wiedzieć, zanim pójdziemy na pierwszą w nowym roku szkolnym wywiadówkę.
Polski nauczyciel stał się w ostatnich latach dyżurnym chłopcem do bicia, obwołany głównym winowajcą złej kondycji finansowej polskiej oświaty. Tymczasem rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Obracamy się w sferze, w której dominuje radosna prowizorka i brakuje jakiegokolwiek długofalowego pomysłu na polską edukację.
Nauczyciel obrywa najmocniej, bo jest dziś na samym końcu oświatowego łańcucha pokarmowego.
Tablica to nie wszystko
Przyzwyczailiśmy się trochę do powielania łatwych stereotypów, w myśl których nauczyciele to "królowie życia" mający dwa miesiące płatnych wakacji, pensum lekcyjne znacznie mniejsze od tygodniowego czasu pracy przeciętnego Kowalskiego i olbrzymie przywileje związkowe, czyniące z nich niemalże kastę nietykalnych. Tyle tylko, że to, co tak ładnie wygląda na papierze, wcale nie musi mieć potwierdzenia w szarej nauczycielskiej codzienności.
Przyjrzyjmy się choćby faktycznemu wymiarowi nauczycielskiego pensum, czyli owym 18 godzinom tygodniowo, które polski nauczyciel musi spędzić przy tablicy. Z suchych statystyk wynika, że jest to najmniejsza liczba w całej Unii Europejskiej - polski belfer pracuje w szkole 489 godzin rocznie, a jego statystyczny unijny odpowiednik aż 779 godzin, co i tak jest niskim wynikiem w porównaniu np. ze Stanami Zjednoczonymi (1100 godzin rocznie).
Tak naprawdę jednak rzeczywisty wymiar czasu poświęcanego pracy przez polskiego nauczyciela należałoby zwielokrotnić o dodatkowe godziny spędzane na różnego rodzaju zajęciach dodatkowych i wyrównawczych, kółkach zainteresowań (w tym m.in. dwóch obowiązkowych, bezpłatnych tzw. godzinach karcianych), indywidualizacji programu i dostosowywaniu go do możliwości i potrzeb poszczególnych uczniów, udzielaniu pomocy psychologiczno-pedagogicznej, przygotowywaniu zadań, konspektów, stenogramów lekcyjnych, nie mówiąc już o okresowym sprawdzaniu klasówek i prac domowych. Uf... Według samych nauczycieli uzbierałoby się tego grubo powyżej ustawowych 40 godzin tygodniowego czasu pracy.
A do tego dochodzi jeszcze wszechobecna w polskim szkolnictwie biurokracja, która z jednej strony zmusza do drobiazgowego dokumentowania i raportowania każdego nauczycielskiego kroku, a z drugiej stanowi czynnik decydujący o ewentualnym dalszym awansie zawodowym. W naszym rodzimym systemie oświaty nie liczą się bowiem faktyczne umiejętności i osiągnięcia, ale mozolne zbieranie tysięcy świstków, pieczątek i fiszek, połączone z wypełnianiem niekończących się rubryk i formularzy.
Obrazowo przedstawiła to kilka miesięcy temu na łamach "Przewodnika Katolickiego" Katarzyna Jarzembowska - dziennikarka "PK", a zarazem nauczycielka w jednej z bydgoskich szkół - stwierdzając, że w polskiej szkole mamy do czynienia z "mnożeniem bytów", co wynika z przyjętych systemowych założeń, w myśl których, jeżeli "jakieś działanie nie ma przełożenia na stosowną teczkę pełną kolejnych niewiele znaczących papierów, to się nie liczy".
Oczywiście jest także druga strona medalu, bo belfer belfrowi nierówny. Trudno np. obronić tezę, że nauczyciel wychowania fizycznego musi poprawiać w domu uczniowskie klasówki, a matematyk z 30-letnim stażem zmuszony jest spędzać długie godziny na drobiazgowym przygotowywaniu wciąż tych samych zadań z algebry. Ale w niczym nie zmienia to ogólnej prawidłowości, w myśl której praca przeciętnego polskiego nauczyciela nie ogranicza się jedynie do kilkunastu godzin pracy, zamykającej się wyłącznie w ciasnej przestrzeni murów szkolnych.
Inteligent na bruku
Mitem staje się także powoli przekonanie o stabilności i pewności zatrudnienia w nauczycielskim fachu. Wrogiem polskiego szkolnictwa jest dziś przede wszystkim demografia. Dość powiedzieć, że tylko w ciągu kilku ostatnich kilku lat liczba uczniów zmniejszyła się o ponad 1,1 mln osób! A prognozy demograficzne przewidują, że będzie jeszcze gorzej. W tej sytuacji samorządy - na garnuszku których znajduje się zdecydowana większość polskich szkół i przedszkoli - likwidują i łączą na potęgę podległe im placówki oświaty. Skoro bowiem uczniów jest coraz mniej, to nie ma sensu utrzymywać pustych murów, zwłaszcza w obliczu poważnych problemów finansowych zdecydowanej większości polskich gmin.
Efekt? Jak poinformowała kilka dni temu "Gazeta Wyborcza", cięcia samorządów w ostatnim okresie spowodowały likwidację ok. 1500 szkół i przedszkoli, w rezultacie czego na bruku znalazło się kilka tysięcy nauczycieli. Większość z nich nie ma żadnych szans powrotu do pracy w szkole. Nie są także atrakcyjną grupą na otwartym rynku pracy. Na dodatek bezrobocie wśród nauczycieli jest kompleksowe - dotyka zarówno polonistów, historyków i nauczycieli nauczania początkowego, jak i matematyków, biologów, fizyków, a nawet lektorów języków obcych. A na tym prawdopodobnie nie koniec - z cytowanych przez prasę wyliczeń Związku Nauczycielstwa Polskiego wynika, że we wrześniu pracę może stracić kolejnych 7,5 tys. nauczycieli.
Na niekorzyść pracowników oświaty działają także, wprowadzone przez resort edukacji, nowe podstawy programowe, które znacznie ograniczają i zubażają zakres przerabianego materiału. Skoro bowiem w szkołach średnich będzie od tego roku mniej godzin historii, to nie ma potrzeby zatrudniania tylu historyków co dotychczas. Podobnie rzecz się ma z nauczycielami przedmiotów przyrodniczych, które w nowej podstawie programowej sprowadzone zostały do rozmiarów mikroskopijnego orzeszka.
W tym wszystkim zupełnie niezrozumiała wydaje się postawa naszych rządzących, którzy nie opracowali zawczasu żadnych programów pomocowych dla zwalnianych nauczycieli. W innych państwach otrzymali oni pomoc w przekwalifikowaniu zawodowym, u nas zostali pozostawieni samym sobie z mało zachęcającym dla potencjalnych pracodawców wpisem w rubryce "kwalifikacje": inteligent.
Skansen PRL
Niepokój środowisk nauczycielskich wywołują także zapowiadane przez rząd i samorządy prace nad zmianą zapisów Karty Nauczyciela, regulującej wszelkie kwestie dotyczące przywilejów i obowiązków pracowników oświaty. No cóż, jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało, nie da się w obecnej sytuacji zachować Karty w jej dotychczasowym kształcie. W tym sensie stosowana przez oświatowe związki zawodowe strategia negocjacyjna pod hasłem "nie oddamy ani guzika" wydaje się samobójcza. Jakieś ustępstwa są konieczne. Bo jeżeli nauczyciele chcą utrzymać swoje miejsca pracy, muszą zrezygnować z części obecnych przywilejów. Inaczej sprawę załatwi demografia, która wymusi zamknięcie kolejnych szkół.
Samorządy skarżą się zaś przede wszystkim na sztywność zapisów Karty i związany z tym brak możliwości dostosowania wynagrodzeń do efektów nauczycielskiej pracy. Podkreślają także, że nie są w stanie podołać obecnym obciążeniom finansowym wynikającym z zapisów Karty Nauczyciela. Dlatego postulują zmniejszenie wymiaru nauczycielskiego urlopu (z dotychczasowych 80 dni do 52 dni), zwiększenie pensum godzinowego oraz ograniczenie rozbudowanego systemu wielomiesięcznych, pełnopłatnych urlopów na tzw. podratowanie zdrowia. Są to oczywiście propozycje do dyskusji, ale warto je potraktować poważnie. Tak czy owak, zmiany są nieuniknione, bo Karta Nauczyciela została uchwalona w 1982 r. w zupełnie innych realiach ustrojowych i demograficznych. Całkiem słusznie uznawana jest więc za peerelowski skansen, utrwalający mało wydolny, zbiurokratyzowany system oświaty firmowany przez równie zabetonowane Ministerstwo Edukacji Narodowej.
Zupełnie osobną kwestią jest sprawa niedofinansowania polskiej oświaty z budżetu państwa. Samorządy dostają na ten cel nadal zbyt małe środki - z pobieżnych wyliczeń wynika, że brakuje co najmniej kilku miliardów złotych na realizację zadań oświatowych.
Na te środki nie ma jednak co liczyć. Pozostają więc tylko cięcia...
Łukasz Kaźmierczak