Poprawa na odcinku
Za granicą, jak w Polsce, zła telewizja staje się coraz gorsza. Ale to, co w niej dobre, robi się coraz lepsze. Na przykład seriale.
Nie bez powodu Agnieszka Holland przyrównuje w wywiadach "Rzym" czy "Prawo ulicy" ("The Wire") do powieści Charlesa Dickensa. Nie ustępują im stopniem realizmu. Oparty na doświadczeniach byłego policjanta Eda Burnsa scenariusz drugiego, przez wielu krytyków uważanego za jeden z najwybitniejszych seriali wszech czasów, przedstawia codzienność ulic Baltimore z precyzją najlepszych antropologów. Miniserial "Generation Kill: czas wojny" pokazuje amerykańską inwazję w Iraku z 2003 r. w skali 1:1, po raz pierwszy chyba bez śladu ingerencji cenzury. Równie ostrą kreską narysowano agonię starożytnej republiki w "Rzymie" i kres Dzikiego Zachodu w "Deadwood".
Współczesne seriale nie ustępują też XIX i XX-wiecznym powieściom (może wyłączywszy Thomasa Pynchona) liczbą wątków. Widzowie "Rodziny Soprano" śledzą tuzin niezależnych, nakładających się wzajemnie linii fabularnych, rozpisanych na kilkadziesiąt wielowymiarowych postaci, z których każda funkcjonuje w skomplikowanej sieci powiązań z większością pozostałych. Scenarzyści zachowują się zupełnie tak, jakby trzecie prawo termodynamiki popkultury, które każe redukować złożone idee do coraz banalniejszych form, przestało ich obowiązywać.
Czytaj więcej w Polityce.
Polityka