Meldunek zostaje, choć miało być inaczej
Dopiero za cztery lata nie trzeba będzie meldować się w urzędach. Rząd stopniową likwidację meldunku obiecywał już w tym roku, ale posłowie uznali, że na zrezygnowanie z biurokracji jest za wcześnie - pisze "Metro".
Rewolucja w meldunkach to było jedno z ważniejszych haseł Platformy. Miało być tak: obywatel zmienia miejsce zamieszkania, wyjeżdża do pracy, na studia do innego miasta i nie musi iść do urzędu, by wypełniać formularze oraz wprowadzać zmiany w mnóstwie dokumentów.
Na początek meldunkowej rewolucji wystarczyłoby dobrowolnie zgłosić miejsce pobytu: byłaby to tzw. rejestracja podstawowego miejsca zamieszkania. Urząd dosyłałby tam wszelkie pisma.
W drugim etapie reformy meldunkowej, czyli w latach 2011-12, w ogóle miałyby zniknąć jakiekolwiek formalności. Wiedzę o tym, gdzie żyje obywatel, urzędnik pozyskiwałby z bazy komputerowej PESEL2, która również ma wówczas zacząć działać.
Po co te zmiany? Obecna ustawa o meldunkach pochodzi z 1974 r. i zawiera restrykcyjne, policyjne zapisy. Formalnie trzeba zgłaszać do urzędu nawet kilkudniowy pobyt na wczasach nad morzem. Niestety, rewolucja się opóźni, bo rządowy projekt utknął w Sejmie.
Posłowie ciągle poprawiają propozycje. Już zostawili meldunek, choć w wersji złagodzonej np. nie będzie trzeba zgłaszać pobytów tymczasowych, a wymeldować się będzie można przy okazji zameldowania. Znikną też sankcje karne za zlekceważenie obowiązku meldunkowego - zapowiada "Metro".
INTERIA.PL/PAP