Krzyż i demokracja
Garstka polityków i sędziów dokonuje obyczajowej rewolucji na Starym Kontynencie. Co na to sami Europejczycy? Nie wiadomo, bo nikt ich nie pyta o zdanie.
Im bardziej oddalamy się w czasie od głośnej decyzji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie szkolnego krzyża, tym wyraźniejszy jest rozziew między światopoglądem strasburskich sędziów a zdrowym rozsądkiem większości Włochów - nie tylko katolików.
Jeśli werdykt ów krytykuje nawet były komunista, a obecnie szef lewicowej Partii Demokratycznej, Pierluigi Bersani, oznacza to, iż wąska definicja krucyfiksu, jako symbolu wyłącznie religijnego, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jeżeli tuż po wyroku trybunału burmistrz jednej z miejscowości nakazuje zawiesić krucyfiksy we wszystkich instytucjach publicznych (pod karą grzywny), a znany publicysta Andrea Tornielli proponuje ironicznie, by zrezygnować z podawania dat "przed Chrystusem" i "po narodzeniu Chrystusa", można przypuszczać, że trybunał w Strasburgu chyba nie do końca rozumie, czym są prawa człowieka i nie bardzo wie, gdzie ma swoją siedzibę.
Wyrok ten został oczywiście przyjęty z radością przez ateistów w całej Europie. Zapewne spotka się także z aplauzem "nowoczesnych" katolików w Polsce, którzy są w stanie przyłączyć się do każdego ataku na Kościół, aby tylko nie zostać naznaczonym piętnem nieidącego z duchem czasu bigota. Albo - co gorsza - radiomaryjnego ciemnogrodzianina.
Groźba precedensu
Bez wątpienia usłyszymy wkrótce o kolejnych procesach i wielu nowych żądaniach usunięcia śladów religii z przestrzeni publicznej w imię świeckości państwa. Myliłby się ten, kto sądziłby, iż zwolennicy takich rozwiązań będą dążyć do realizacji swoich postulatów na drodze demokratycznej: wygrywając wybory parlamentarne, przekonując do swoich racji przedstawicieli różnych partii czy wreszcie domagając się referendum - choćby w sprawie wieszania krzyży w szkołach publicznych. Zdają sobie bowiem sprawę, że w wielu krajach Europy ponieśliby w takim głosowaniu druzgocącą klęskę.
Za każdym razem zamiast śledzić wyniki sondaży i liczyć głosy wyciągane z urn, będziemy zatem w napięciu oczekiwali na decyzję kilku mężczyzn i kobiet w sędziowskich togach. Europa, szczycąca się nieskazitelnością swojej demokracji, zmierza powoli w stronę dyktatury mniejszości. Coraz większe przywileje nadawane homoseksualistom, sposób, w jaki przeforsowano Traktat Lizboński czy wreszcie werdykt w sprawie krzyża w Abano Terme pokazują, iż najistotniejsze dla przyszłości Starego Kontynentu decyzje są podejmowane w sposób urągający podstawowym zasadom demokracji.
Podobne zjawisko, choć w mniejszej skali, występuje w Stanach Zjednoczonych. Przypomnijmy, iż prawo do niemal nieograniczonej aborcji zostało tam zagwarantowane nie w wyniku procesu demokratycznego, nie dlatego, że tak chciała większość Amerykanów, lecz wskutek słynnego wyroku sądu najwyższego w sprawie Roe vs. Wade z 1973 roku. Dziś w ten sam sposób środowiska LGBT dążą do legalizacji małżeństw osób tej samej płci. Jednak w niektórych stanach (Kalifornia, Maine) zorganizowano referenda, w których pozwolono obywatelom wyrazić swoje zdanie. Obywatele uznali, że małżeństwo to związek mężczyzny i kobiety - wywołując wściekłość aktywistów gejowskich. Owszem, gdzie indziej wygrywali zwolennicy małżeństw homoseksualnych, ale przeciwnicy mieli przynajmniej szansę oddania głosu na "nie".
W Europie taki scenariusz jest właściwie nie do pomyślenia. Wyobraźmy sobie holenderskiego polityka zwołującego referendum w sprawie związków homoseksualnych. Albo hiszpańskiego konserwatystę, który zaproponuje głosowanie w sprawie prawa aborcyjnego. Obaj zostaliby zmiażdżeni przez lewicę i liberalne media - mimo iż nie zrobiliby niczego, co przeczyłoby zasadom współżycia społecznego w demokracji. Mało tego, w mocno zlaicyzowanej Holandii prawie na pewno większość opowiedziałaby się za utrzymaniem małżeństw gejów i lesbijek. Nie chodzi jednak o sam wynik, chodzi o zasadę. Referendum nie mogłoby się odbyć, ponieważ stanowiłoby precedens. I za kilkanaście lat ktoś mógłby wpaść na pomysł, by je powtórzyć, a wtedy nastroje społeczne i wskaźniki demograficzne mogłyby być zupełnie inne - szczególnie, gdy uwzględnimy rosnącą populację muzułmanów w tym kraju.
Skądinąd we wspomnianej Hiszpanii rząd Jose Luisa Zapatero planuje liberalizację ustawy aborcyjnej, dzięki której już 16-letnie dziewczęta będą mogły zabijać swoje dzieci bez konieczności powiadamiana rodziców. Wedle ostatnich sondaży zdecydowana większość Hiszpanów sprzeciwia się temu rozwiązaniu. Dla Zapatero nie ma to jednak żadnego znaczenia. Europę zmieniają więc dzisiaj politycy i sędziowie. Ale nie sami Europejczycy.
Quasi-religia w natarciu
Przeciwnikom krzyża jest łatwiej prowadzić swoją "antykrucjatę", gdyż sami maskują swoją quasi-religię formułkami o demokracji (sic!), tolerancji i prawach człowieka właśnie. Wykorzystują zasadę rozdziału Kościoła od państwa, choć sami budują własny Kościół - ze swoimi "Prawdami", a nawet przywódcami duchowymi. Na słowa krytyki dotyczące niektórych z owych dogmatów reagują jeszcze gwałtowniej niż chrześcijanie na szyderstwa z Syna Bożego.
Można więc publicznie żartować z ukrzyżowania, przedstawiać Chrystusa jako geja czy też - jak uczyniła to niedawno pewna trupa teatralna - jako transseksualistę, i być jednocześnie szanowanym celebrytą. Jednak kpiny z globalnego ocieplenia czy odmiennych orientacji seksualnych już nie są tak mile widziane. Ba, w kilku krajach za niepoprawne politycznie wypowiedzi grożą całkiem poważne kary.
Na szczęście reakcja Włochów na decyzję trybunału w Strasburgu dowodzi, iż głupota ma swoje granice. Dyskusję na temat obecności krzyża w szkołach najtrafniej podsumował jeden z włoskich polityków: "Chcą zdjąć krzyż? To niech przyjdą i go zdejmą".
Ciekawe, który z sędziów odważy się pojechać z taką misją do Abano Terme.
Marek Magierowski, zastępca redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej"