Gang Olsena po polsku
Ich łupem padło ponad 288 tysięcy złotych. Jednak ani pieniędzmi, ani wolnością nie cieszyli się długo. Do pierwszych zatrzymań doszło już 20 dni po napadzie. Policjanci mieli ułatwioną pracę, bo śmiało można powiedzieć, że sprawcy napadu bardzo, ale to bardzo im pomogli.
Wyglądali groźnie. Kominiarki. Pistolety. Nóż przyłożony do gardła. Po prostu horror. Podobnie jak w mocnych gangsterskich filmach. Ale w trakcie śledztwa ten horror swoim scenariuszem zaczął przypominać bardziej serię duńskich komedii "Gang Olsena". Śledząc dowody w tej sprawie, można odnieść wrażenie, że oskarżeni o napad na filię łódzkiego banku są wręcz fanami sympatycznych przestępców-nieudaczników z filmowego gangu. A przynajmniej czerpią z nich wzory.
Napad trwał wieczność
Na początku był jednak horror. I pewnie tak ten dzień na zawsze zapamiętają dwie pracownice łódzkiej filii Banku PEKAO SA. Anna C. była wtedy kasjerką. Dzisiaj, choć minął ponad rok od tamtych wydarzeń, nie potrafi często odpowiedzieć nawet na najprostsze pytania.
- Jak długo trwał napad?
- Nie mam pojęcia - twierdzi pani Anna i chyba wszyscy na sali wierzą w jej słowa. - Wydawało mi się, że ten napad trwał całą wieczność. Po tym wszystkim byłam na zwolnieniu lekarskim prawie pół roku. Już nie wróciłam do pracy w filii, przeszłam do większego oddziału.
Nie można się jej dziwić. Do napadu w Łodzi doszło w czerwcu 2005 roku. Wystarczy przejrzeć gazety z tego okresu. Napady na filie banków były wówczas prawdziwą plagą. Kiepsko strzeżone małe oddziały stały się nie lada gratką dla przestępców. Tak było i w tym przypadku. Tego dnia oprócz kasjerki w łódzkim oddziale pracowała jeszcze tylko jedna kobieta. Było kilka minut po godzinie 17, kiedy do banku weszli trzej mężczyźni.
- Jeden z nich podszedł do mojego okienka przy kasie - wspomina świadek. - Zaczął coś zwyczajnie mówić, że chciałby tylko zapytać, ale w sekundzie wyjął pistolet i włożył jego lufę w otwór w szybie, który służy do przekazywania gotówki.
Mimo ogromnego strachu i napięcia świadek zapamiętała mnóstwo szczegółów. Na przykład to, że napastnik starał się naśladować wschodni akcent.
- Odwróć się i ręce do ściany! - krzyknął w stronę kasjerki z tym niby-wschodnim akcentem.
Mężczyźni wkroczyli do oddziału w chwili, kiedy nie było tam od dłuższego czasu żadnych klientów. Właśnie wtedy pani Anna wyszła na chwilę z boksu kasy. Gdy tylko zobaczyła nadchodzących mężczyzn, wróciła na miejsce, ale nie zdążyła już usiąść za biurkiem, ani też zamknąć boksu.
- Początkowo nawet nie zareagowałam na jego słowa. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się dzieje - zeznaje dalej kasjerka.
To pewnie musiało zdenerwować napastnika, bo kolejna komenda była już bardziej brutalna.
- Mówię ci, ku..., podnieś te ręce! - wrzeszczał.
Tym razem rozkaz został wykonany. Kobieta odwróciła się i oparła ręce na szybie. W tym samym momencie w boksie kasjerki pojawił się drugi bandyta. Zapamiętała, że on także miał broń, ale na pewno większą niż jego kompan.
- Ten drugi złapał mnie za włosy i przewrócił na podłogę, kolanem przycisnął do posadzki moją twarz - na samo wspomnienie tamtych chwil świadek cała się trzęsie. - Nie pozwalał mi na siebie patrzeć. Powiedział, że jak się zamknę, to nic mi się nie stanie.
Po kilkunastu sekundach bandyci skuli ręce pani Anny kajdankami, a oczy zakleili jej papierową taśmą. W tym samym czasie trzeci bandyta obezwładnił pracującą na stanowisku dysponentki Mariolę L. Jej także zaklejono oczy i skuto ręce. Podobnie jak panią Annę rzucono ją na podłogę.
- Kiedy leżałam, słyszałam krzyki Marioli, straszny rumor, wyłamywanie kasetek - przypomina sobie kasjerka. - Ci mężczyźni ciągle pytali o klucze i kody do bankomatu. Ja nie znałam kodów dostępu, ale gdybym je znała, na pewno bym je podała.
Kody znała pani Mariola. Minęło trochę czasu, zanim je z niej wydusili. Najpierw wrzeszczeli. Potem były groźby.
- Bo poucinam wam łby! - darł się nad jej głową jeden z bandytów.
Kiedy poczuła na swojej szyi ostrze noża, podała kody. Potem obie kobiety przeciągnęli do łazienki. Tam kazali im leżeć 5 minut. Na pewno jeszcze tyle czasu nie minęło, gdy nagle w banku zapanowała cisza. Obie panie czuły, że bandyci już się wynieśli, postanowiły się uwolnić.
Portrety pamięciowe
Bandyci szarpali, tarmosili, rzucali kobietami o podłogę. Podczas jednej takiej szarpaniny z oczu pani Anny lekko zsunęła się taśma, która miała je zakrywać. Wtedy kobieta zauważyła, że mężczyźni mieli na głowach kominiarki. Dramat obu pań po tych przeżyciach pewnie trwał jeszcze długo, a może nawet trwa dalej. Ale w tej historii dramatyczne opisy się kończą. Kończą się właśnie na owych kominiarkach, nieodłącznym atrybucie każdego filmowego złodzieja. Owa maskarada rodem z kryminałów łódzkim przestępcom na niewiele się przydała, bo kiedy panowie wkroczyli do banku kilka minut po godzinie 17, żadnych kominiarek na sobie nie mieli.
Mimo takich przeżyć obie panie stanęły na wysokości zadania. Dokładnie opisały dwóch napastników. Natychmiast powstały portrety pamięciowe. Łódzka policja powołała specjalną grupę pościgową. Ich pierwsze kroki były rutynowe. Przepytali po prostu mieszkańców okolicznych bloków, które sąsiadują z filią banku. Efekt był zaskakująco dobry. Akurat w tym miejscu bloki stoją ciasno jeden przy drugim i mieszkańcy doskonale się znają. Kiedy na ich terenie pojawia się ktoś nowy, szybko to zauważają. Tak było i tym razem. Nie dość, że zapamiętali mężczyzn kręcących się koło banku, to podali jeszcze markę samochodu, jakim owi "obcy" przyjeżdżali.
Może gdyby panowie skończyli na spacerach wokół banku, do dziś byliby poszukiwani, ale oni poszli o krok dalej. Co jakiś czas wchodzili do oddziału i rozglądali się po miejscu przyszłego napadu. Ich wizyty zostały oczywiście nagrane na kasetach monitoringu.
Małe oddziały bankowe oprócz wielu minusów mają także plusy. Na kasetach bez trudu można było wskazać stałych klientów, najczęściej mieszkańców osiedla. Należało rozpoznać pozostałych. Kiedy dopasowano do nich sporządzone już portrety pamięciowe, nie było cienia wątpliwości, że przynajmniej dwóch sprawców już znaleziono.
Żaden z oskarżonych nie przyznaje się do stawianych zarzutów. Uparcie twierdzą, że nigdy w owym oddziale banku nie byli. Co więcej, niektórzy utrzymują, iż nawet nie wiedzieli, że taki istnieje. Do zmiany zdania nie przekonał ich również kolejny dowód oskarżenia. Prokuratura ustaliła, że w dniu napadu telefony komórkowe oskarżonych logowały się w stacji przekaźnikowej właśnie na tym osiedlu, gdzie dokonano napadu. W dniu rozboju dwóch z nich rozmawiało ze sobą przez ponad 20 minut. Tyle, ile trwał napad. A jak zeznają świadkowie, mężczyźni w banku przez cały czas mieli kontakt z kimś, kto stał na zewnątrz - przed wejściem do filii. Dzień później wszyscy oskarżeni zmienili nagle numery komórek.
Mimo postawy oskarżonych prokuratura nie ma wątpliwości, że w maju i czerwcu zeszłego roku wszyscy oni przygotowywali się do napadu. Prowadzili obserwację filii banku, zbierali na jej temat informacje. Musieli to robić wyjątkowo często, skoro zapamiętało ich tak wielu przechodzących tam ludzi. No i wreszcie samochód, o którym wspominali świadkowie - jeep grand cheerokie, który godzinami wystawał w okolicach banku. Dokładnie taki sam jest własnością oskarżonego Rafała T. On sam zresztą musi mówić o ogromnym pechu. Właśnie kiedy siedział w swoim jeepie zaparkowanym niedaleko banku, spotkał od lat niewidzianego kolegę ze szkoły podstawowej. Co T. robił na tym osiedlu, świadek nie ma pojęcia, ale był to kumpel Rafał z podstawówki, tego jest pewien.
Generalny remont
W każdym niemal kryminale, który opowiada o napadzie na bank, jego uczestnicy trzymają się podstawowej i żelaznej zasady - nie szastają pieniędzmi zaraz po skoku. Oskarżony Krzysztof K. nie wziął sobie tego przykazania do serca. Z zawodu jest ślusarzem, twierdzi, że zajmował się handlem i miesięcznie zarabiał nawet do 1800 złotych. Ta informacja może być nowością dla jego konkubiny, z którą mieszkał przez ostatnie 6 lat.
- Nie wiem, skąd Krzysztof miał pieniądze, bo nigdzie nie był zatrudniony. Były takie okresy, że w domu wcale nie było pieniędzy i trzeba było iść do lombardu coś sprzedać lub zastawić - zeznawała konkubina Krzysztofa K. zaraz po jego zatrzymaniu.
Tymczasem w czerwcu 2005 roku, krótko po napadzie na łódzki oddział banku, Krzysztof K. postanowił przeprowadzić generalny remont łazienki. W mieszkaniu, gdzie do tej pory się nie przelewało, nagle pojawiły się zakupy: nowy grzejnik, bojler, brodzik, kabina i panel prysznicowy, muszla klozetowa i stół do kuchni.
- Nie mam pojęcia, ile to kosztowało, bo płacił Krzysiek - tłumaczy Anna Sz. - Nie pytałam go, skąd wziął pieniądze, bo on na takie pytania nigdy mi nie odpowiadał. Zawsze twierdził, że im mniej wiem, tym dłużej żyję.
Pani Ania słuchała rad swojego partnera i o nic go nie pytała. Swoje jednak wiedziała.
- Domyślałam się, że Krzysiek nie zarabia w uczciwy sposób, ale nie wiedziałam, że on kradnie - mówi i natychmiast tłumaczy swoją myśl. - Opowiadał, że po prostu coś czasem kupuje taniej, a sprzedaje drożej.
Katarzyna Pastuszko