Pawlikowski nie wierzy w to, że na pokładzie tupolewa o numerze bocznym 102, identycznym jak Tu-154M o numerze 101, który rozbił się w Smoleńsku, znaleziono materiały wybuchowe. "Można rozważać różne hipotezy. Ktoś mógł wejść, umieścić na siedzeniach jakieś materiały - w tym śledztwie wszystko jest możliwe" - twierdzi były szef BOR. "Po powrocie tupolewa z rosyjskiej Samary w grudniu 2009 r. Biuro Ochrony Rządu było zobligowane do przeprowadzenia dokładnej kontroli pirotechnicznej: wewnątrz i na zewnątrz samolotu, m.in. skrzydeł, poszycia, kokpitu czy foteli z pomocą psów i specjalistycznych urządzeń, m.in. spektrometrów. Każde miejsce powinno być dokładnie sprawdzone, nawet najmniejszy fragment maszyny. Pirotechnikom powinien pomagać ekspert lotnictwa, kiedyś był to ktoś z 36. specpułku, który dobrze zna konstrukcję samolotu. Protokół z tego sprawdzenia powinien znajdować się w materiałach śledztwa" - mówi "GPC" Andrzej Pawlikowski. Pytany o ocenę działań BOR-u zaraz po katastrofie, odpowiada: "Funkcjonariusze mówili mi, że Rosjanie nie wpuścili oficerów BOR-u, którzy przyjechali z Katynia na miejsce katastrofy, było to możliwe dopiero po pewnym czasie. To nie powinno się zdarzyć". Zdaniem Pawlikowskiego BOR powinien domagać się za pośrednictwem MSZ oddania broni funkcjonariuszy, którzy zginęli w Smoleńsku. Broń ta cały czas pozostaje w Rosji.