Był policjantem, dziś jest oskarżony o zabójstwo
Ma dużo szczęścia, że żyje. Jerzy K. zamierzał się pozbyć także jej. Także, bo wcześniej zlecił zabójstwo Jacka, jej konkubenta. Następna miała być pani Edyta. Wszystko dlatego, że chciał wychowywać jej córeczkę.
Zwykło się mawiać, że najlepsze scenariusze pisze samo życie. I w tym przypadku nie można mieć wątpliwości, że tak jest. Chyba żaden pisarz ani scenarzysta nie wpadłby na tak chory pomysł.
Jerzy K. jeszcze dwa lata temu był nadkomisarzem Małopolskiej Komendy Policji, laborantem kryminalistycznym i biegłym sądowym Sądu Okręgowego w Krakowie. Dzisiaj jest oskarżony o zlecenie i kierowanie zabójstwem oraz zorganizowanie dwóch napadów na rodzinę pani Edyty i pana Jacka. Prokuratura ustaliła, że motywem, który pchnął oskarżonego do zbrodni, była miłość do 10-letniej Karolinki, córki Edyty N. i pasierbicy Jacka F. I nie wchodziły tu w grę żadne zachowania na tle seksualnym. Jerzy K. chciał ponoć adoptować dziewczynkę. Ale jak adoptować dziecko, które ma kochającą rodzinę? Oskarżony chwytał się różnych sposobów.
Oko w oko z oprawcami
Pani Edyta przychodzi do sądu z rodzicami zamordowanego Jacka F. Szczupła, wysoka kobieta. Ubrana w elegancki, granatowy garnitur. Na początku świetnie się trzyma. Nerwy pojawiają się, kiedy policjanci wprowadzają na salę oskarżonych. Bandyci, którzy ponad dwa lata temu pobili ją i jej najbliższych, teraz są na wyciągnięcie ręki. To już ponad jej siły. Odwraca się i odchodzi. Na sali rozpraw siada daleko za oskarżonymi. Nie chce korzystać z przysługujących jej praw i chociaż jest w tym procesie pokrzywdzoną, nie zamierza być również oskarżycielem posiłkowym.
Cały ostatni rząd miejsc dla publiczności zajmują Romowie. Dwaj z szóstki oskarżonych też są Romami. Do sądu przyszli ich najbliżsi. Jakieś piętnaście osób. Nie licząc dzieci. Kiedy oskarżeni są doprowadzani na salę, większość kobiet płacze i lamentuje. Płacze też Daniel P. oskarżony o zabójstwo Jacka F. Drugi z Romów, Roman K., przeciwnie - próbuje porozmawiać z bliskimi. A swojej konkubinie podpowiada:
- Zeznawaj! - krzyczy w jej stronę.
- Ale ja nic nie wiem - odpowiada szczupła, drobna kobieta.
- Ale zeznawaj...
Romów na sali nie sposób nie zauważyć, dlatego sędzia od razu pyta, kto z nich zeznawał w trakcie śledztwa w tej sprawie. Po tym pytaniu wstaje większość grupy.
- Skoro są państwo świadkami, to do czasu złożenia zeznań musicie opuścić salę - tłumaczy im sędzia Mirosław Baran.
Pouczeni, przyszli świadkowie wychodzą. Jednak w trakcie rozprawy pojawiają się na sali kilkakrotnie. Właściwie kręcą się bez ustanku. Wychodzą co jakiś czas z sali, nie kryjąc złości, bo niewiele słyszą. To fakt. Sala jest dość duża, a przygotowany w niej sprzęt nagłaśniający nie jest wykorzystany. Do tego wszystkiego gdzieś za ścianą trwa remont. Huk wiertarki i głosy robotników są lepiej słyszalne niż głos sędziego.
Zaczęło się od telefonu
Andrzej K. przyznaje się winy i do wszystkich stawianych mu zarzutów. Chce odpowiadać na pytania sądu i prokuratora. Co dziwne, nie wspomina o swoim adwokacie. Jednak po tej deklaracji wiadomo, że ten oskarżony poszedł z prokuraturą na współpracę. Przed sądem nie powie wiele. Woli, żeby jego wyjaśnienia czytał sędzia. I tak się dzieje. Przez kilka godzin sędzia Mirosław Baran czyta to, co opowiedział prokuratorowi Andrzej K. Czyta ponurą i zadziwiającą historię.
- Wszystko zaczęło się od telefonu. Zadzwonił do mnie Tomek K., czyli "Guliwer". Znaliśmy się, bo razem handlowaliśmy na bazarze - dość niewinnie rozpoczyna się ten horror. - Ja jestem samoukiem komputerowym. Byłem już wcześniej karany. Tomek wiedział, że mam kłopoty z utrzymaniem rodziny i jak zadzwonił, to zaproponował mi pracę. Spotkaliśmy się w krakowskim pubie. Tam "Guliwer" opowiedział mi o kłopotach Jurka K. Jurka znałem już wcześniej. Z tej rozmowy wynikało, że Jurek ma problemy z gościem, którego trzeba pobić. Jurek miał mi za to zapłacić i pomóc, jakby były kłopoty z policją.
Propozycja takiej pracy nie bardzo miała oskarżonemu odpowiadać. Andrzej K. starał się wymigać od pobicia. Sugerował, żeby najpierw z facetem porozmawiać. Jednak jego kolega nie chciał o tym słyszeć.
- "Guliwer" powiedział, że rozmowa już była i teraz trzeba dać mu po pysku. Kazał też mi mówić, że przyszedłem po jakiś dług z piekarni - wyjaśniał oskarżony Andrzej K.
Taki dług ponoć rzeczywiście istniał. Jerzy K. dowiedział się o nim właśnie od Jacka F., ponieważ ich rodziny były zaprzyjaźnione. Policjant uznał pewnie wtedy, że ten dług może być dobrym pretekstem do pobicia.
"Guliwer" zawiózł Andrzeja K. pod blok, w którym mieszkali Jacek i Edyta. Znalazł mu również kompana do rozboju.
- To był "Rondel" - wspomina Andrzej K. - "Guliwer" mówił, że "Rondel" jest dobry do bicia.
I rzeczywiście przez kilka minut sędzia czyta, jak na przemian obaj oskarżeni bili Edytę i Jacka, nie pomijając nawet dziecka, które było wtedy w mieszkaniu. Obaj z pewnością nie oszczędzali swoich ofiar, bo Andrzej K. pamięta, że kilka dni potem widział się z Jackiem F. i ten chodził o kuli.
- Za to pobicie dostałem sześćset złotych. Następnego dnia powiedziałem, że nie interesuje mnie już taka robota, ale "Guliwer" na to, że mam się nie przejmować, bo przecież Jurek wszystko załatwi - wyjaśnienia oskarżonego czyta dalej sędzia.
Okazało się jednak, że nadkomisarz Jurek K. ma za krótkie ręce i zbyt mały wpływ na Edytę i Jacka. Oboje zgłosili sprawę na policję. Portrety pamięciowe Andrzeja K. i Tomasza R. ps. Rondel znalazły się w komendzie wojewódzkiej.
- Jurek powiedział, że ta kobieta bruździ i trzeba dać jeszcze raz w pysk. Bałem się, ale on gwarantował mi bezpieczeństwo. Tym razem miałem jechać z jakimś Cyganem. Nie znałem go. Pamiętam, że zanim weszliśmy do mieszkania, paliliśmy papierosy - wyjaśniał Andrzej K.
Te papierosy to był problem, bo policja zabezpieczyła niedopałki. Jerzy K. był zły z tego powodu. Nie tylko zresztą z tego. Panowie widać nie dogadali się przed robotą i na to pobicie Andrzej K. z Danielem P., czyli Cyganem, poszli bez kominiarek i rękawiczek.
- Jurek powiedział, że spartaczyłem robotę, bo tylko raz dałem w pysk i jeszcze odciski pozostawiłem. Ale powiedziałem mu, gdzie dotykałem, i Jurek poszedł do Jacka do domu i wszystko powycierał - płyną dalej wyjaśnienia oskarżonego.
Edyta stała na przeszkodzie
Po drugim napadzie grunt zaczął się palić pod nogami pana nadkomisarza. Jego koledzy działali bez rękawiczek i kominiarek, co więcej - panowie namiętnie do siebie dzwonili. Po pierwsze, wszystkim kupił nowe karty do telefonów komórkowych, po drugie - kazał im wysłać SMS-y do siebie z pogróżkami. To, zdaniem nadkomisarza Jerzego K., miało oczyścić go z podejrzeń.
- Jurek powiedział, że sam zwolni się pewnie z policji, bo bał się, że jak sprawa się wyda, to sami go dyscyplinarnie wywalą i nie będzie miał szans na emeryturę policyjną - sędzia czyta kolejne wyjaśnienia oskarżonego Andrzeja K. - Poza tym mówił, że załatwia sobie papiery od psychiatry, że niby mu odwala i nie wie, co robi.
W trakcie każdego przesłuchania Andrzej K. podkreśla, że nigdy nie miał nic wspólnego z zabójstwem Jacka F. i nie brał w nim udziału. Nie ukrywa jednak, że znał plany tej zbrodni.
- Jurek powiedział, że Edyta za dużo nagadała policji. Ja nie chciałem mieć z tym już nic wspólnego, ale on dalej opowiadał, jak to obiecał żonie i Karolinie, czyli córce Edyty, że ją adoptuje. Na przeszkodzie mieli mu stać tylko Jacek i Edyta. I wtedy Jurek powiedział do mnie i do "Guliwera", że nie wie, jak to zrobimy, ale mamy się pozbyć Jacka. Ja odpowiedziałem, że z tego się wypisuję - wyjaśniał dalej Andrzej K.
Nadkomisarza Jerzego K. chyba nie przekonały te zapewnienia, bo dalej przekazywał swój plan.
- Jurek powiedział, że trzeba się pozbyć Jacka i Edycie też trzeba coś zrobić. Edycie mieliśmy coś wstrzyknąć. Jego zdaniem, byłoby dobrze, jakby jej nie było albo żeby była sparaliżowana, albo na wózku. Chodziło o to, żeby nie mogła się opiekować dzieckiem, tą Karolinką - sędzia czyta zeznania oskarżonego szybko, beznamiętnie, ale dla pani Edyty te słowa są ciężkie. Walą w nią jak grom.
Andrzej K. nie skorzystał z łatwego zarobku i nie uczestniczył już w zabójstwie Jacka F. Dowiedział się jednak o nim od samego nadkomisarza Jerzego K. i jego kompana "Guliwera".
- Przyjechał do mnie tak na piwo, pogadać. "Guliwer" powiedział wtedy, że w Krakowie się nawypierdalało i że pójdzie pewnie siedzieć na trzy, może cztery lata. Ale że nie ma się czym przejmować, bo przecież Jurek i tak wszystko załatwi. I wtedy mi powiedział, że Jacka się pozbyli, że ślady są dobrze pozacierane.
- Kto to zrobił? Jak zrobił? - pytał w trakcie przesłuchania prokurator.
- Wiele razy o to pytałem, ale "Guliwer" powtarzał, że im mniej wiem, tym lepiej. Powiedział tylko, że na tę robotę znowu pojechał ten sam Cygan i wziął do tego swojego ziomka, drugiego brudasa. Po tych słowach płaczący do tej pory Daniel P., czyli Cygan, odwraca się w stronę Andrzeja K. i gdyby jego wzrok mógł zabijać, Andrzej K. już by nie żył.
Oskarżony opowiedział o ostatniej rozmowie z "Guliwerem", bo niedługo po niej jego kompan został aresztowany. Potem spotkał jeszcze Jerzego K. Pan nadkomisarz oczywiście go uspokajał, ale też opowiadał.
- Mówił, że pomoże "Guliwerowi". A jakby mnie przymknęli, to mam opowiadać, że pobicie Jacka zleciła mi jego konkubina Edyta - pani Edyta uśmiecha się po tych słowach już chyba mimowolnie. - Jurek powiedział, że Jacek jest teraz w jeziorze i rybki go obgryzają. Bo betonowe buciki mu założyli.
Oskarżeni opuszczają salę. Policjanci starają się, ale kiepsko im wychodzi. Rozmowy między konwojowanymi a publicznością kwitną w najlepsze. I wreszcie ryk pierwszego z wyprowadzanych: - Jeden sypie!
Katarzyna Pastuszko