Zamknięte salony fryzjerskie i kosmetyczne. "Na pewno powróci podziemie"
Salony fryzjerskie i kosmetyczne będą zamknięte od soboty przez kolejne dwa tygodnie - oznajmił podczas konferencji prasowej minister zdrowia Adam Niedzielski. - Podziemie powróci na 100 proc. Ja już wiem, że na pewno będziemy pracować. Inaczej nie damy sobie rady. Musielibyśmy zamknąć biznes - zapowiada w rozmowie z Interią właściciel jednego z salonów fryzjerskich.
Rząd przedstawił w czwartek nowe obostrzenia na święta wielkanocne. Zamknięte będą m.in. salony fryzjerskie i kosmetyczne oraz sklepy wielkopowierzchniowe. Rząd zdecydował również o zaostrzeniu limitów wiernych w kościołach oraz o zamknięciu żłobków i przedszkoli.
Właściciel salonu: Będzie bardzo źle
- Nie jesteśmy z tego zadowoleni. Wiemy, że trzeba dmuchać na zimne, ale przestrzegamy zasad covidowych. Rok temu byliśmy już zamknięci i wszyscy wyszli na tym, tak jak wyszli, czyli bardzo źle. Nie ma pracy. Ciężko jest odzyskać klientów. W moim salonie jest ich 60 proc. mniej niż przed pandemią. Ludzie też się boją zarazić u fryzjera i wiele osób nie przychodzi między innymi z tego powodu - mówi Interii właściciel jednego z salonów fryzjerskich w centrum Warszawy. Jak dodaje, nawet w okresie przedświątecznym nie ma natłoku klientów.
Co oznacza zamknięcie salonów? - Będzie bardzo źle. Cały czas jedziemy na oszczędnościach. To, co udało nam się zaoszczędzić kiedyś, to wydaliśmy i w tej chwili te oszczędności już się kończą. Płacimy wysoki czynsz i nikt nie chce nam go obniżyć. Ostatnio musiałem pożyczać pieniądze, bo nie zapracowaliśmy na opłaty - opowiada przedsiębiorca.
I dodaje że, jego znajomi z branży fryzjerskiej czekają do czerwca ze zwolnieniami, bo dla wielu kończy się wówczas okres, w którym przedsiębiorca nie może zwalniać pracowników, jeśli nie chce zwracać pieniędzy z rządowej pomocy.
Jak wskazuje nasz rozmówca, należy się spodziewać, że powróci podziemie usług fryzjerskich. Sam przyznaje, że jego salon będzie działać mimo obostrzeń. - Podziemie powróci na 100 proc. Ja już wiem, że na pewno będziemy pracować. Inaczej nie damy sobie radę. Musielibyśmy zamknąć biznes - podkreśla.
"Mydlą nam oczy"
Dalsze świadczenie usług mimo rządowych obostrzeń deklaruje również właścicielka salonu kosmetycznego w Warszawie, która samodzielnie przyjmuje klientów. - Gdybym zamknęła salon na dwa tygodnie, nie miałabym pieniędzy na czynsz i opłaty. Przed świętami mam zawalony cały grafik od rana do wieczora. Teraz cały czas dzwoni telefon, klientki próbują się czegoś dowiedzieć, a ja nie mam nawet jak odebrać tych wszystkich telefonów, bo pracuję. Miałam nadzieję, że obostrzenia zostaną wprowadzone od poniedziałku - opowiada Interii. Zastanawia się również nad sposobem dalszej pracy. - Mam żaluzje w oknach, ale być może będę musiała przenieść się do innego pomieszczenia - wskazuje nasza rozmówczyni.
Podkreśla przy tym, że jej sytuacja finansowa i tak jest trudna. Okres przedświąteczny zawsze był dobrym czasem dla usług kosmetycznych i dawał szansę na zarobek. To tym istotniejsze, że po ubiegłorocznym lockdownie do salonu nie wróciło ok. 30 proc. klientek. Część obawia się zakażenia, a część po prostu straciła pracę i nie ma pieniędzy na manicure czy pedicure.
Właścicielka salonu spodziewa się również, że obostrzenia potrwają dłużej, nawet przez dwa miesiące. Zapowiedź dotyczącą okresu dwóch tygodni kwituje krótko: - Mydlą nam oczy.
Zwraca przy tym uwagę, że w małych salonach, gdzie pracują pojedyncze osoby, jest bezpiecznie. Klientki nie oczekują na wizytę w poczekalni, bo są umówione na konkretną godzinę. Wszyscy przebywają w maseczkach, a dezynfekcja jest na porządku dziennym. - Zastanawiam się, dlaczego nie zamknięto kościołów, a pozamykano kosmetyczki i fryzjerów - podsumowuje.
Dominika Pietrzyk