"Przegląd": Myślałem, że umieram
Relacje chorych na COVID-19 opisuje Beata Igielska.
Marcin Kociński z Mazowsza, lat 40+, bez chorób współistniejących, 19. zakażony w Polsce. Zgodził się na przeprowadzanie na nim badań. Lekarze piszą na podstawie jego przypadku pracę naukową. Miesiąc spędził w Centralnym Szpitalu Klinicznym Ministerstwa Obrony Narodowej (WIM) przy ul. Szaserów w Warszawie, wciąż walczy o kondycję.
Zarażonych dzielę na pięć kategorii: bezobjawowi; ci, którzy mają temperaturę do 37 st.; ci z zapaleniem płuc, sam się do nich zaliczam; ci pod respiratorem - masakra i ostatnia kategoria - śmierć.
COVID nieźle poharatał mój organizm. To był początek pandemii, nikt nic nie wiedział, był większy poziom obciążenia psychicznego. Dziś jest zupełnie inaczej, choć lekarze wciąż uczą się tego wirusa. Cały czas byłem przytomny, nie zahaczyłem o respirator, mimo to jeszcze dwa tygodnie temu, gdy próbowałem grać w piłkę, czułem palenie w płucach. W szpitalu doszło do sytuacji, że krew prawie stanęła. Dałem jednak radę za pomocą dotleniania organizmu. Po chorobie lekarz zabronił mi uprawiania sportu. Powód? Groźba zawału bądź udaru. Gdy więc słyszę, że COVID to grypka, nie ma go, wymysł, szlag mnie trafia. Od grypy różni się tym, że wszystko w organizmie demoluje. Przez mniej więcej trzy tygodnie po wyjściu ze szpitala miałem kłopoty z żołądkiem.
Ale po kolei. W piątek robiłem ciężki trening interwałowy, w sobotę grałem dwugodzinny mecz. Wieczorem poszedłem na festiwal latynoamerykański, gdzie światowe gwiazdy miały uczyć salsy. Zaraziłem się od osoby z zagranicy. Byłem przemęczony, mój organizm stał się łatwym celem dla wirusa. Pewnie w normalnych warunkach obroniłby się. Wirusem poczęstowałem mamę - zakażenie przeszła lekko, i tatę - przeszedł bezobjawowo.
Łapałem temperaturę 39,6 st. i to już nie były przelewki. Wcześniej sterowałem nią za pomocą paracetamolu. Przy 38 st. musiałem brać tabletkę, działała przez cztery godziny zamiast przez sześć. Jeśli z połknięciem spóźniłem się 20 minut, miałem ciężką noc. Straszne też były niekontrolowane wymioty, ostre, wycieńczające. Zimne poty, dreszcze, ból organów wewnętrznych uniemożliwiający spanie. Mogłem co najwyżej łapać drzemki na prawym bądź lewym boku.
Jeszcze do niedawna badano mi serce, bo istniało podejrzenie poważnego uszkodzenia. Na szczęście jest w porządku. Miałem też kłopoty neurologiczne, np. napadowe bóle głowy. Wypełniałem specjalną ankietę na ten temat dla Uniwersytetu Warszawskiego. Dziś nic mi pod tym względem nie dolega, ale wirus jest nieobliczalny, groźny. W organizmie działał i robił swoje około dwóch tygodni. Przez kolejne dwa to pojawiał się w organizmie, to znikał. Dlatego jest potrzebna ta kwarantanna. Moje ozdrowienie było potwierdzone łącznie ośmioma różnymi testami, wymazy pobrano z różnych części ciała. Pięciokrotnie prześwietlano mi klatkę piersiową.
Po pobycie w szpitalu przytyłem pięć kg, ale miałem takie braki energetyczne, że wejście po schodach stało się wyzwaniem. Teraz jestem pod opieką dietetyka. Na diecie oczyszczającej wątrobę schudłem 12 kg. Czekają mnie jeszcze dwa tygodnie diety stabilizacyjnej. Szacuję, że ok. 20 sierpnia będę w dobrej formie. Wciąż jestem słaby, biegam kiepsko. Gra w piłkę mnie męczy. Dochodzę do siebie powoli.
Jak z perspektywy czasu postrzegam moje wyzdrowienie? Co mi pomogło? Po pierwsze, pozytywne nastawienie. Nigdy nie zwiesiłem głowy na zasadzie: COVID mnie zabije. Czułem, że z tego doświadczenia muszę wyjść silniejszy, niż w nie wszedłem. Nikt nie mógł mnie odwiedzać. Rygorystycznie współpracowałem z lekarzami. Oni i pielęgniarki w tamtym momencie byli moją jedyną rodziną. Zabiegałem o dobry kontakt z nimi. Przez trzy dni mieli do mnie dystans, leki podawano w specjalnym pomieszczeniu, jakiś pan przynosił mi jedzenie. Zawsze starałem się do niego krzyknąć: dziękuję, żeby czuł ważność swojej pracy. Do dziś mam kontakt z personelem medycznym - fantastyczni ludzie, wykonujący świetną robotę. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że coś robią nie tak. Muszą chodzić w tych skafandrach, też mają swoje rodziny. Rozumiałem, że jeśli nie ma takiej potrzeby, pielęgniarka nie musi do mnie wchodzić. Personel dezynfekował pokój po wymiotach, wykonywał badania, ale sam np. mierzyłem temperaturę i telefonicznie podawałem wynik. Sam obserwowałem swój organizm; kiedy coś było nie tak, mogłem prosić o pomoc.
Kolejna sprawa to bycie zadaniowym. Musiałem trzymać płuca w pozycji pionowej. To było wykańczające, jednak wyznaczałem sobie małe cele: wykąp się choćby dwa razy dziennie, zjadaj, co ci przyniosą, nawet jak ci nie wchodzi, dezynfekuj pokój, buduj relacje z lekarzami, rozmawiaj ze znajomymi przez komunikatory. Jeśli jest się w tak małym pomieszczeniu, trzeba się z nim zaprzyjaźnić, uzmysłowić sobie: chłopie, twoja samotność ma czemuś służyć, ciesz się, że masz opiekę. Takie podejście dawało mi spokój i poczucie sensu. Pomagałem też, dzwoniąc ze szpitala, dwóm chorym o lekkim przebiegu. Głównie podtrzymywałem ich psychicznie. Kolejny ważny krok, by odzyskać siebie sprzed choroby, to wsparcie lekowe. Gdy podano mi odpowiedni koktajl: leki na HIV, malarię i na płuca, cofnął się płyn z płuc.
Po tygodniu ostrego przebiegu choroby miałem bardzo napięte mięśnie, od spania na bokach bolało mnie wszystko. Robiłem trening autogenny Schultza, który mnie uspokajał, próbowałem lekko rozciągać mięśnie. Ciągle byłem czymś zajęty. W maleńkim pokoju stworzyłem sobie środowisko pozwalające na przetrwanie.
Co chcę przekazać? Że wirus jest i ma się dobrze. Jeśli ktoś jest na kwarantannie domowej i ma negatywny wynik testu, powinien w niej pozostać. Poszczególne geny wirusa mogą zarażać! Dbajmy o siebie, wysypiajmy się, starajmy się być wypoczęci. Dobrze się odżywiajmy. Czyśćmy nos, bo tam gromadzi się to świństwo. Dlatego chorzy tracą węch i smak.
Mam swój mikroświat: nie imprezuję, noszę maseczkę, pilnuję odległości. Nie, nie oszalałem, przeciwnie - zmądrzałem. Ludzie na tę chorobę umierają! Najgorsza w szpitalu była świadomość, że niektórzy nie pożegnali się z bliskimi, wyszli z domu o własnych siłach i już nie wrócili. To ogromna trauma dla rodziny. Ja ani przez chwilę nie dopuściłem do siebie myśli, że mogę nie wrócić. Przeciwnie, robiłem wszystko, żeby zobaczyć bliskich.
Barbara ze Śląska, lat 40, bez chorób współistniejących, obecnie przebywa w szpitalu, zdrowieje. Było kiepsko.
Mąż pracuje na kopalni, to on przyniósł zarazę do domu. Choćby nie wiem jakie obostrzenia tam panowały, choćby nie wiem jakie rygory sanitarne były przestrzegane, kopalnie stają się dużymi ogniskami wirusa. Zaczęło się od potwornego bólu mięśni i głowy. Gorączka 38 st., z czasem 40 st. Wtedy już nie dawała się zbić lekami. Pojawiły się poważne duszności. Nie czekałam na stan zagrażający życiu, pojechałam do szpitala. A nie było to proste: weekend, skierowanie mógł wystawić lekarz pierwszego kontaktu. W końcu dodzwoniłam się do niego. Służby już wiedzą, co w takim przypadku robić, logistycznie ogarniają problem, wszystko potoczyło się szybko.
Trafiłam do szpitala z wysoką gorączką, trudnościami z oddychaniem i kaszlem. Leżę w małym pomieszczeniu sama, ponad tydzień. Z lekarzami mam kontakt przez telefon. Ale dopiero teraz, bo wcześniej wchodzili do mnie w skafandrach, osłuchiwali; dałam radę bez respiratora. Teraz ograniczamy kontakt do minimum. Podpisałam zgodę na terapię eksperymentalną i to było najlepsze, co mogłam zrobić. Na leki zareagowałam błyskawicznie, objawy zeszły. Nie wiem, co mi podano, zobaczę na wypisie.
Takie leżenie samemu jest szalenie trudne. Wcale nie wypoczywam. W głowie cały czas buzują tysiące myśli. Analizuję po raz setny, co mogłam zrobić, a nie zrobiłam, żeby tej sytuacji uniknąć. W zasadzie robiłam wszystko, żeby się odizolować, żeby tego nie złapać, a jednak dopadło naszą rodzinę. Dlatego nie mogę słuchać tych, co mówią: COVID, a co to takiego? Stracę węch, smak i po krzyku. No, nie po krzyku, czego sama jestem najlepszym przykładem. W ciągu 40 lat życia nigdy nie byłam tak chora, żaden wirus mnie tak nie powalił. On jest jak rosyjska ruletka. Mąż przeszedł sprawę w miarę lekko, po dwóch tygodniach wyzdrowiał zupełnie. Natomiast gdy mnie w szpitalu zrobiono tomografię płuc, okazało się, że śródmiąższowe zapalenie, typowe dla tego wirusa, zajęło już 80% powierzchni. Ale saturacja cały czas była na dobrym poziomie. Choroba atakuje więc po cichu.
Nie leżałam pod respiratorem, nie miałam podawanego tlenu, mimo to czuję się słaba. W tej chwili mój organizm radzi sobie z wirusem, zregeneruje się. Ale przeszłam przez piekło. Dlatego martwi mnie bezmyślność ludzi. Boję się jesieni, kiedy będzie kulminacja zachorowań. Nasza rodzina już ma tzw. odporność stadną: młodsza córka, sześcioletnia, przeszła to lekko, z temperaturą przez dwa dni w granicach 37 st. Jest po testach. Starsza, dziesięcioletnia, była akurat na wyjeździe, a potem to u jednej, to u drugiej babci. Mamy dużo przeciwciał, ale na jak długo? Na pół roku, trzy miesiące? A może nabyliśmy stałą odporność? Na te pytania nikt nie zna odpowiedzi.
Leżę tu taka samotna: moje myśli plus telefon. Inni chorzy na COVID na innych oddziałach są w kilkuosobowych salach. Myślę więc, że ta moja samotność ma sens. Żaden dodatkowy wirus nie zagraża wycieńczonemu organizmowi. Wolę radzić sobie z moją głową, z natłokiem myśli niż z chorym ciałem. Codziennie słyszę podjeżdżające karetki, wiem, że w tym szpitalu ludzie umierają. Lekarze oczywiście nie mówią nam takich rzeczy, ale wiem to z mediów. To rozwala głowę jeszcze bardziej.
Co teraz jest dla mnie najważniejsze? Doprowadzenie organizmu do stanu sprzed choroby. Leżenie w tym maleńkim pomieszczeniu nie sprzyja budowaniu kondycji. Na kosmiczne stroje personelu medycznego patrzę ze zrozumieniem. Uspokajam znajomych, którzy nie mogą się pogodzić, że przez cały boży dzień nikt do mnie nie wchodzi. Pytam ich: po co ci ludzie mieliby się narażać? Sama się obserwuję, wiem, kiedy wymagam pomocy. To starszym ludziom jest ona potrzebna.
Na Śląsku covidowcy nie są tak stygmatyzowani jak w innych częściach kraju. Tu niemal każdy zna kogoś, kto chorował. Nam zakupy robili sąsiedzi, wystarczył jeden telefon. Doceniam to. Naszych dzieci nikt z powodu choroby gorzej nie traktuje.
Wiesław z Mazowsza, lat 70, choroby współistniejące, przez chwilę respirator, tydzień w szpitalu powiatowym, dwa tygodnie w Szpitalu Wolskim w Warszawie, świeżo po COVID-19.
Co było najgorsze? Uświadomienie sobie, że w pewnym momencie odleciałem, nie kojarzyłem, co się ze mną dzieje. Byłem pod tlenem, a przez chwilę nawet pod respiratorem. Gdy wydawało mi się, że kojarzę rzeczywistość, żonie naopowiadałem, że testy są już OK i za chwilę mnie wypisują ze szpitala. Lekarza u mnie nie było, testy nie były OK. Mam zniszczone 50% powierzchni płuc. Próbuję normalnie żyć. Nawet na ukochany rower wsiadłem. Ciężko było pedałować. Pokasłuję wieczorami. Czy to normalne? Skonsultuję z lekarzem.
Cieszę się, że jest słońce, że pada deszcz, że wnuki się okładają obok mnie, że żona pokrzykuje, bo naniosłem błota. Mogłem tego nie doczekać. Dlatego tak mnie denerwuje, że ludzie lekceważą zagrożenie. Oboje z żoną bardzo się staraliśmy izolować ze względu na zdiagnozowane choroby. Zakaziłem się przez kontakt ze sprzętem dotykanym przez chorego. To obłęd. Błagam was, ludzie, opamiętajcie się. Nie musicie robić hucznych wesel, jechać nad morze w tłum albo w Tatry, by się tyłkiem ocierać o tyłek drugiej osoby. Trochę rozsądku. Mnie się udało, ale nie wszystkim się udaje.
Beata Igielska
Dr n. med. Grażyna Cholewińska, ordynator w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie, wojewódzki konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych:
Konsekwencje kliniczne zakażenia wirusem SARS-CoV-2 są coraz szersze - upośledzenie funkcji oddechowej oraz innych układów i narządów. Pojawiają się np. zaburzenia w obrębie układu nerwowego, niewydolność serca, dysfunkcje neuropsychologiczne, takie jak trudności z pamięcią i koncentracją, zaburzenia nastroju oraz lęki. Ostra choroba infekcyjna może przebiegać bezobjawowo lub skąpoobjawowo, ale nawet wówczas wszystkie wyżej wymienione następstwa mogą się ujawnić w przyszłości. Dlatego apeluję do społeczeństwa o nasilanie zachowań zabezpieczających przed SARS-CoV-2, bo naprawdę to wcale nie jest banalna infekcja.
Dr n. społ. Bogna Szymańska-Kotwica, psycholog w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie oraz w gabinecie Minds of Hope:
Pacjenci, którzy doświadczyli ciężkich objawów infekcji, narażeni byli na tak silny stres, jakiego być może nie przeżyli nigdy wcześniej. Tego typu stan może skutkować osłabieniem nastroju, wyparciem poprzez bagatelizowanie powagi sytuacji, obawą przed stygmatyzacją. W następstwie infekcji mogą się pojawić: depresja, zaburzenia lękowe, napady paniki, a nawet stres potraumatyczny. Tych konsekwencji zakażenia SARS-CoV-2 nie należy bagatelizować. To, jak radzimy sobie ze stresem, zależy nie tylko od COVID-19, ale także od naszych cech osobowości i temperamentu, wcześniejszych doświadczeń z systemem ochrony zdrowia, standardem opieki w danej jednostce leczniczej lub dostępem do informacji w czasie pobytu w szpitalu. Indywidualne reakcje na stan zagrożenia zdrowia, a nawet życia, nasilane są przez doniesienia medialne, w których aż kipi od nowości, od ciągle zmieniających się opinii i decyzji rządzących.