Kruchy Gurlitt i kłopotliwe marzenia Hitlera
Gdy po ujawnieniu na łamach “Focusa" informacji o znalezieniu cennej monachijskiej kolekcji Cornelius Gurlitt po raz pierwszy zabrał głos w sprawie, udzielając wywiadu dla “Spiegla", otrzymaliśmy ciekawy portret kruchej, zagubionej osoby, która nie rozumie zamieszania wokół siebie. Skrajnie introwertyczny i niepewny. Zrozpaczony, że nie potrafił dobrze zaopiekować się skarbem "ojca-bohatera", który uratował obrazy przed "hitlerowską zagładą".
W zderzeniu z doniesieniami medialnymi na temat monachijskiej kolekcji wywiad ze "Spiegla" wydaje się być lichym żartem, spowiedzią wariata, który ze łzami w oczach mówi, że nie jest Borisem Beckerem i nie rozumie zainteresowania swoją postacią. Nie rozumie też, dlaczego w gazetach, w których - jak twierdzi - publikowane są twarze czarnych charakterów, pojawia się również on, człowiek cichy, spokojny, po prostu zakochany w sztuce.
Dwie role przyszło mu odegrać w samotnym życiu: syna i spadkobiercy. Poza tym był człowiekiem niesamodzielnym, niezdolnym do podejmowania decyzji. Jego życiową misją miała być ochrona dzieł sztuki, które odziedziczył po ojcu. W wywiadzie podkreśla, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że obrazy znajdujące się w jego mieszkaniu być może nie należały w stu procentach do niego.
Jest głęboko rozczarowany sobą, nazywa sam siebie nieudacznikiem, a ojca - bohaterem. "Powinienem tę sztukę chronić jak to robił on - przed spaleniem przez nazistów, przed bombami, Rosjanami i Amerykanami" - mówi w wywiadzie dla "Spiegla".
Żeby zrozumieć, skąd u syna marszanda wzięła się na pierwszy rzut oka kuriozalna wizja bohaterskich czynów ojca, warto sięgnąć chociażby po "Grabież Europy".
Monachium - "źródło wszelkiego zła"
"Monachium jest źródłem wszelkiego zła" - mówi w wywiadzie Gurlitt, nawiązując do narodzin narodowego socjalizmu. Jeśli cofniemy się w czasie, zobaczymy Hofbräuhaus - browar w innym wydaniu niż ten kojarzony z Oktoberfest. W tej słynnej, dworskiej piwiarni organizowano nazistowskie "konferencje". Na kluczowym spotkaniu, które odbyło się w tym miejscu, Hllter ogłosił 24 lutego 1920 roku liczący 25 punktów manifest narodowych socjalistów.
13 lat później - już jako kanclerz - położył kamień węgielny pod Dom Sztuki Niemieckiej w Monachium. Mógł sobie wówczas pozwolić na ekstrawagancje w stylu kosztownych projektów budowlanych.
Otwarcie "Świątyni sztuki niemieckiej" - jak nazwano wybudowany z rozmachem obiekt w folderze wydanym m.in. w języku angielskim - było dla Hitlera wielkim wydarzeniem, a zapełnienie jej sztuką - wpisującą się w ówczesną Kulturpolitik - zadaniem, któremu nie mogli sprostać kolejni "eksperci" dobierani przez kanclerza.
Nie dla wszystkich osobliwa i drobnomieszczańska estetyka Hitlera była oczywista, a granice między tym, co dopuszczalne, a tym, co zdegenerowane i "niedokończone" - wyraźne. Ocena dzieł sztuki była więc zadaniem trudnym, a każda zauważona pomyłka kończyła się atakiem szału Hitlera, który sam siebie uznawał za wybitnego eksperta. Mierni specjaliści z jego najbliższego otoczenia gubili się w meandrach kubizmu, dadaizmu i futuryzmu.
Kłopotliwe marzenie Hitlera
W jury, które odpowiadało za dobór obrazów, znalazł się m.in. Adolf Ziegler - znany z realistycznych, słabych aktów, pogardliwie nazywany “Mistrzem Włosów Łonowych" oraz Gerda Troost, która ze sztuką miała tyle wspólnego, że była żoną architekta, który zaprojektował muzeum.
Z ponad 15 tys. obrazów nadesłanych na konkurs wybrano 900 sztuk. Hitler, który wpadł w szał, jak zobaczył te prace, wyrzucił od razu 80. W kolejnych latach - z troski o jakość prezentowanej twórczości - eliminował członków nieudolnego jury i zastępował ich kolejnymi ekspertami. Nowym nabytkiem był m.in. Heinrich Hoffman - fotograf i doradca ds. sztuki - który "zmechanizował" proces doboru obrazów i po galerii jeździł wózkiem inwalidzkim z silnikiem.
Nicholas cytuje w swojej książce jego wypowiedź: "Tylko dziś rano przejechałem obok 2 tys. obrazów. Jak inaczej zdążyłbym na czas?".
Ta wizja szalejącego na wózku znawcy sztuki, który wypluwał w stronę kolejnych dzieł wyroki "przyjęty", bądź "odrzucony", jest celną metaforą , nazistowską groteską.
"Zabezpieczanie" obrazów
Po oficjalnym konkursie przyszedł czas na "pozyskanie" z rozsianych po całej Rzeszy dzieł sztuki zdegenerowanej, które miały zostać pokazane i wyśmiane na osobnej wystawie. Proces ten, który był niczym innym jak kradzieżą, ukrywano pod pojęciem "zabezpieczania dzieł sztuki".
Przerażone zbliżającą się czystką Ministerstwo Kultury zawiadamiało muzea. Jednym ze sposobów na ocalenie obrazów było zwracanie wypożyczonych dzieł prywatnym właścicielom, ukrywanie ich w magazynach, bankowych skarbcach, czy informowanie, że akurat przechodzą konserwację.
Z niemieckich muzeów - ku przerażeniu kustoszy - bezczelnie wynoszono cenione przez nich, a wyśmiewane przez nazistów dzieła sztuki. W ten sposób "zabezpieczono" pokaźną kolekcję arcydzieł sztuki współczesnej, które nie mieściły się w granicach estetyki Hitlera.
Fryderyk I Barbarossa i statki wikingów
18 lipca (Dzień Sztuki Niemieckiej) ulice Monachium wypełnił tłum, będący - w zamierzeniu "scenarzystów" tego przedsięwzięcia - hołdem oddanym szeroko pojmowanej "niemieckości".
Był Karol Wielki, statki wikingów, niemieccy malarze renesansu, zwierzęta, wieszcze z sag, Fryderyk I Barbarossa, a i jednostki Wehrmachtu. Ta niesmaczna maskarada zmierzała w kierunku gmachu "Świątyni Niemieckiej Sztuki", przed którą swoje przemówienie wygłosił Hitler.
Poniżej amatorskie nagranie z 18 lipca 1939 r.:
"Płonął z wściekłości" i "toczył pianę z ust", zapowiadając "bezlitosną eksterminację ostatnich elementów które wyparły Sztukę". Na śmiesznej - jak to ujmuje w "Grabieży Europy" Nicholas - wystawie można było zobaczyć jedynie bohaterskie sceny wojenne i wyidealizowane rodziny chłopskie. I, co warto wspomnieć, Hitlera jako rycerza na koniu...
I nawet propaganda nie pomogła tej sztuce. Wystawa nie cieszyła się zainteresowaniem. "Degeneraci", których prace pokazano w drugiej kolejności na innej wystawie, mieli większe powodzenie. Z powodu tłoku niezbędne było wpuszczanie odwiedzających w odstępach czasowych.
Problem ze skonfiskowanymi dziełami sztuki
Na cieszącej się dużym zainteresowaniem wystawie "sztuki zdegenerowanej" pokazano zaledwie kilkaset "zabezpieczonych" w czasie czystki prac. Pojawił się problem, co zrobić z pozostałymi zgromadzonymi obrazami.
Pokaźne depozyty zostały obejrzane przez samego Hitlera, który kilka miesięcy później podpisał kontrowersyjną ustawę. Rząd został zwolniony od jakichkolwiek rekompensat za "zabezpieczone" dzieła. Kradzież została więc prawnie zabezpieczona, a bezcenne dzieła sztuki stały się towarem, za który można było pozyskać cenną, obcą walutę.
Kolejnym etapem było powołanie Komisji ds. Wykorzystania Sztuki Zdegenerowanej. Członkowie tej komisji nie mogli sprzedawać obrazów, bo mogłoby to zostać uznane za zachowanie nieetyczne (!). Do przeprowadzania sprzedaży wyznaczono więc czterech marszandów - miłośników i znawców sztuki współczesnej: Karla Buchholza, Ferdinanda Moellera, Bernharda Boehmera i... Hildebranda Gurlitta.
Obrazy miały być sprzedawane jedynie za obcą walutę, a aukcję zorganizowano w Berlinie. Ta wyprzedaż cennych dzieł sztuki wywołała wielkie poruszenie wśród zagranicznych kolekcjonerów. Starali się pozyskać - dzięki znajomościom - część prac. Malowidła sprzedawano za bezcen.
Ponieważ w magazynach zalegały kolejne partie dzieł sztuki, postanowiono zorganizować kolejną aukcję. Wybrano 126 najcenniejszych obrazów, które pojawiły się następnie na aukcji w Lucernie.
Franz Hoffman podsunął pomysł, żeby spalić resztę zalegających w magazynach zbiorów. Marszandzi - wśród nich Hildebrand Gurlitt - wpadli w panikę i zabrali tyle, ile mogli, by ocalić obrazy przed zniszczeniem.
Przed siedzibą straży pożarnej w Berlinie zorganizowano więc 20 marca 1939 roku ...ćwiczenia praktyczne. Podpalono stos, na którym ułożono 1004 obrazy i rzeźby, 3825 rysunków, grafik i akwarel.
Poniżej nagranie z wystawy sztuki zdegenerowanej:
"Hitler nie lubił zielonych twarzy"
Z dzieciństwa Cornelius Gurlitt zapamiętał chwile, kiedy bawił się wśród obrazów przyniesionych przez ojca. Ojciec z czułością pakował je, gdy przeprowadzali się w inne miejsca, a następnie wyjmował i wieszał w kolejnych pomieszczeniach. Nad łóżkiem Corneliusa wisiała zielona twarz Ernsta Ludwiga Kirchnera."Hitler nie lubił zielonych twarzy".
"Ojciec nigdy nie kupił niczego od prywatnego kolekcjonera" - utrzymuje Cornelius. "Obrazy pochodzą z muzeów lub zostały nabyte u handlarzy sztuką. Ojciec współpracował z nazistami tylko dlatego, że chciał ocalić dzieła sztuki. Możliwe, że prywatne osoby proponowały tacie zakup obrazów, ale z pewnością nie przyjmował takich ofert. Tego typu transakcje uważał za podejrzane" - opowiada.
Scheda po ojcu
Cornelius Gurlitt odziedziczył skarb, którego proweniencji nikt wcześniej nie kwestionował. Podkreśla, że sam nigdy nie miał nic wspólnego z pozyskiwaniem malowideł - zajmował się jedynie ich ochroną.
W Dreźnie pomagał ojcu ratować dzieła sztuki przed Rosjanami, w związku z czym społeczeństwo powinno być im wdzięczne. Hildebrand Gurlitt zorganizował samochód i wraz z synem zapakował do środka obrazy, które następnie wywieźli do pewnego rolnika, a później jednego z zamków na południu kraju.
Pechowy spadkobierca, w którego mieszkaniu odkryto cenną kolekcję, ogląda dziś "swoje" obrazy głównie w gazetach. "Muszą do mnie wrócić. Tęsknię za nimi" - mówi w wywiadzie. W oczach ma łzy. Podkreśla, że nie odda ich do żadnego muzeum. "Kiedy umrę, mogą z nimi zrobić, co zechcą" - dodaje.
Dla Gurlitta zatrzymał się czas. Przestał oglądać telewizję w 1963 roku. Pokoje w hotelach rezerwuje, wysyłając listy napisane na maszynie.
I w tym zamkniętym świecie - właściwie bez historii, bez kontekstu, bez innych ludzi - Hildebrand Gurlitt dla Corneliusa musi pozostać bohaterem.
Źródła:
Õzlem Gezer, Interview with a Phantom: Cornelius Gurlitt Shares His Secrets, Spiegel
Lynn H. Nicholas, Grabież Europy