Koronawirus w Polsce. Zderzenie chorego z systemem: Pacjencie, w szpitalach brakuje miejsc
Chorzy na covid próbują leczyć się sami i trafiają do szpitala zbyt późno, w bardzo złym stanie - takie alarmujące komunikaty płyną każdego dnia od lekarzy i ekspertów cytowanych przez media. Nie zawsze jest to jednak kwestia uporu pacjenta. Problemem bywa zderzenie z systemem. Doświadczyłam tego sama, gdy choroba zaatakowała mojego męża, a ratownicy robili wszystko, by zniechęcić go do wyjazdu do szpitala. Jak się okazało, nie byliśmy wyjątkiem.
Szczególnie na początku pandemii mówiło się, że należy tak długo jak to możliwe wytrwać w domu. Wielu również dziś stara się przeczekać chorobę w domowych pieleszach, mimo że przekaz jest już zdecydowanie inny - podkreśla się, że hospitalizacja dla wielu jest jedyną szansą na przetrwanie, a grożących życiu objawów covidu nie można lekceważyć.
Na COVID-19 zapadł mój 45-letni mąż. Wierzyliśmy, że upora się z chorobą, przebiegała ona jednak uciążliwie i wciąż postępowała. Utrzymująca się wiele dni wysoka gorączka, duszności, skracający się oddech i narastający suchy, duszący kaszel dawały o sobie znać w coraz większym stopniu. W międzyczasie testy potwierdziły obecność wirusa SARS-CoV-2. Czuliśmy, że sytuacja wymknęła nam się spod kontroli. Duszności odbierały całkowicie możliwość snu, pozycja leżąca była nie do przyjęcia. Mąż siedział całymi dniami na krześle pochylony do przodu, ale i to przestało wystarczać. Oddech był przerażająco krótki, przerywany.
Lekarz rodzinny, rodzina i znajomi próbowali iść z pomocą. Ktoś zaoferował kontakt ze znajomym lekarzem pracującym w szpitalu na oddziale covidowym w drugim krańcu Polski, ktoś inny umówił telewizytę u lekarza specjalizującego się w leczeniu pacjentów covidowych, pomoc zaoferował też znajomy lekarz, przyjaciel rodziny. Do tego byliśmy cały czas w kontakcie z lekarzem rodzinnym, który nawet przyszedł do domu przebadać chorego. Ktoś wypożyczył koncentrator tlenu. W każdej chwili mogłam zadzwonić po poradę. Ale w pewnym momencie dochodzi się do ściany. Mimo przyjmowania sterydów sytuacja się pogarszała. Saturacja potrafiła spaść poniżej 80 proc. Lekarze alarmowali, że to oznacza konieczność wezwania karetki. Lekarz rodzinny uznał, że potrzebne jest badanie obrazowe płuc. Jedyną szansą jest wyjazd do szpitala.
Możemy sobie zrobić wycieczkę
Po czterech całkowicie bezsennych dobach, ósmego dnia od wystąpienia pierwszych objawów, zadzwoniłam po pogotowie. Był 25 lutego (tego dnia pojawiło się ponad 12 tys. nowych przypadków). Nie, nie było problemów z przyjazdem karetki. Zgłoszenie przyjęto i za około 45 minut ratownicy, kobieta i mężczyzna, byli na miejscu. Kazali choremu założyć maseczkę. Mąż ledwie dyszał. Zdałam raport z przebiegu choroby i poziomów saturacji, która niczym sinusoida spadała do 80 proc., a chwilowo nawet do 79, po czym rosła w okolice 90 proc., a później na nowo spadała. Relacjonowałam, że lekarz zalecał wezwanie pogotowia i wskazywał na potrzebę badania obrazowego płuc. Mówiłam, że nie dajemy rady, że walczymy, szczególnie nocą, o każdy oddech.
Ratownicy od początku usiłowali wybić nam z głowy wyjazd do szpitala. Przekonywali, że w Warszawie nie ma miejsc. - Możemy pana wywieźć 150 km od Warszawy, nie wiadomo, gdzie pan trafi, do Siedlec, czy do Radomia. Ale jak pan chce, to możemy sobie zrobić wycieczkę i pojeździć po kraju. W Warszawie są już zajęte wszystkie sale, korytarze a nawet podłogi - mówił mężczyzna.
Lekarz zalecał wezwanie pogotowia? Diagnostyka obrazowa? Nie ma czegoś takiego jak RTG płuc na zawołanie. Pacjent trafia na salę i przechodzi dokładnie to samo co w domu, tyle że w szpitalu. Covid to skomplikowana choroba i trzeba ją wytrzymać. Dusi? To normalne, organizm musi sobie w tym poradzić. Wszyscy przez to przechodzą. Kaszel? Też normalne przy takiej chorobie. W domu czy w szpitalu pacjent będzie miał dokładnie takie same odczucia. Tak samo będzie się musiał męczyć. Miejsce niczego tu nie zmieni. Tyle że tam zostanie mu szpitalne łóżko, a tu ma swoją własną przestrzeń.
Na koniec argument grubego kalibru - w szpitalu będzie pan narażony na zarazki innych osób, są niby zachowane 1,5-metrowe odległości między łóżkami, ale przecież wirus rozprzestrzenia się mimo wszystko. - Naprawdę, wozi się tam ludzi niebędących w stanie złapać oddechu, a pan siedzi w maseczce przez chwilę i jeszcze pan nie zemdlał - ocenił. - Proszę zsunąć ją sobie może z nosa - dodał (przelotne spojrzenie na twarz dało do myślenia, wcześniej ratownika pochłonęły widoki z okna). Padły jeszcze słowa, które słyszałam już wcześniej od innych znajomych, którzy wzywali pogotowie: - Musiałby pan mieć wrażenie, jakby słoń siedział panu na klatce. Ma pan takie wrażenie? Nie? No widzi pan...
Wszystko to sprawiło, że mąż zaczął mieć wątpliwości. W końcu padło to, co paść miało: - Spróbuję przeczekać jeszcze jakiś czas w domu.
Na mój gwałtowny sprzeciw ratownicy powiedzieli, że mąż lepiej wie, co czuje, więc powinien sam podjąć decyzję. Na koniec poprosili go o napisanie na kartce formułki "Odmawiam wyjazdu do szpitala", sygnowanej podpisem, z aktualną datą i godziną. Zmroziło mnie. Gdy odprowadzałam ratowników do wyjścia zalana łzami strachu i bezsilności, powiedzieli, żeby obserwować kolor skóry. I wietrzyć mieszkanie. - W razie czego zawsze można zadzwonić po pogotowie, jak będzie dusił się jak ryba bez wody. Wie pani, jak ryba łapie powietrze? - zapytał.
Po ich wizycie sytuacja dalej się pogarszała, mimo że wydawało mi się, że gorzej być już nie może. Bałam się, że mąż udusi się na moich oczach. Lekarz dołączył antybiotyk, ale efektów nie było widać. Przeczekiwanie w domu ewidentnie nie dawało rezultatów. Z telewizora padało na okrągło to jedno zdanie - pacjenci za późno przyjeżdżają do szpitala, aplikują sobie terapię tlenem, a przecież tlen nie leczy. Szalałam ze strachu i z rozpaczy. Po dwóch dobach, w nocy z soboty na niedzielę, w okolicach czwartej nad ranem, wezwałam powtórnie pogotowie.
Do mieszkania weszła ta sama ratowniczka co poprzednio, tym razem była sama. Mąż nie był już w stanie odpowiadać na pytania, nie słyszał, co do niego mówiła, nie przestawał kasłać, łapiąc w panice oddech. - Przecież są syropy przeciwkaszlowe - rzuciła. Zniecierpliwiona odpowiedziałam, że nie pomagają nie tylko syropy przeciwkaszlowe, ale też steryd, antybiotyk, napary, nebulizacja i tlen. - W promieniu 150 km od Warszawy nie ma wolnych miejsc - chwyciła się ostatniego argumentu, który przecież już znałam. Przerwałam w pół zdania i tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedziałam, żeby mnie nie straszyła. Oświadczyłam, że nie interesuje mnie, czy zawiozą męża do Siedlec czy do Ostrołęki, byleby znalazł się w końcu pod opieką lekarzy. - To jedziemy. Proszę się ubrać - rzuciła w kierunku męża.
Założyłam mu buty, podałam kurtkę i czapkę. Po jego twarzy płynął pot. Opierał się o ścianę. Włożyłam mu do ręki torbę z rzeczami osobistymi. Bałam się, że nie dojdzie do karetki. Nie mogłam z nim zejść, bo byłam na kwarantannie, z objawami chorobowymi. Pani poszła przodem, mąż parę kroków za nią, z torbą w ręce. Ratowniczka po zejściu do samochodu przekazała kierowcy, żeby się ubrał, bo będą jednak wieźć pacjenta. Najwyraźniej był niekompletnie zabezpieczony. I pojechali. Jak się okazało - do Szpitala Bródnowskiego w Warszawie, gdzie wykonano podstawowe badania - tomografię, analizy krwi. Po paru godzinach męża przewieziono do Szpitala Narodowego na stołecznym stadionie. Nie 150 km, a piętnaście minut piechotą od domu.
Gdy to piszę, mąż jest w szpitalu dwunastą dobę. Miał zajętych 50 proc. płuc. Raz jest trochę lepiej, później znów gorzej. Choroba wciąż daje się we znaki, choć odczuwalna jest jakaś poprawa. Wciąż ma problemy ze snem, walczy z notorycznym kaszlem i ma bardzo ograniczoną wydolność oddechową. Nie mamy wątpliwości, że proces zdrowienia nie będzie łatwy. Nie wiemy, co nas czeka. Czy byłoby inaczej, gdyby pogotowie zabrało męża od razu? Pewnie tak.
To nie zawsze wina pacjenta
Chcę podkreślić, że zwlekanie z hospitalizacją to nie zawsze wina pacjentów. Obarczanie ich z góry odpowiedzialnością jest zwyczajnie nieuczciwie. W naszym przypadku do wyjazdu do szpitala zniechęcili męża ratownicy. Jak się okazuje, nie był to przypadek odosobniony. Zaczęły docierać do mnie informacje od innych osób, które przeżyły podobną sytuację.
Niecały tydzień wcześniej Olga z Warszawy próbowała wezwać karetkę do chorego ojca, z cukrzycą typu 2, któremu saturacja spadła do 80 proc. - Mężczyzna na pogotowiu podczas rozmowy telefonicznej próbował mnie zniechęcić. Powiedział, że szpitalach nie ma miejsc, kazał zapytać ojca, czy na pewno chce wylądować 150 km od Warszawy. Kiedy zapytałam, czy mam rozumieć, że dla osoby z tak niską saturacją nie ma możliwości leczenia w Warszawie, zaczął się wycofywać. Mówił, że może trafić się miejsce, ale to nic pewnego. I że rozmowa jest nagrywana i on absolutnie nie zniechęca, ale może tata jakoś przetrzyma, a jak już będzie gorzej, to mogę znowu zadzwonić i oni przyjadą - mówi Olga.
Po dwóch godzinach saturacja spadła do 79 proc. - Wezwałam znowu karetkę. Wtedy byłam już pewna, że nie dam się zbyć. Ale rozmowa była nadal zniechęcająca. To był ostatni moment na wezwanie karetki... Miejsce w szpitalu, w Warszawie, znalazło się od razu - dodaje. Ojciec Olgi miał zajętych 50 proc. płuc, podobnie jak mój mąż. Po tygodniu stan chorego lekko się poprawił, saturacja nie leciała już w dół przy zmianie pozycji na siedzącą. Wcześniej każdy ruch powodował jej spadek. Wciąż przebywa w szpitalu.
Magda z Warszawy przytacza sytuację 48-letniej kuzynki z Inowrocławia. Przy saturacji 91 proc. miała bardzo słaby oddech. Mówiła przerywanymi słowami. Matka dziewczyny wezwała pogotowie. Ratownicy przyjechali, ale uznali, że saturacja nie jest zła. Zniechęcali do wyjazdu do szpitala, tłumacząc, że w mieście nie ma miejsc. - Ona jest dość uległa, została w domu. To była niedziela. Poniedziałek upłynął bez zmian, a we wtorek nastąpiło gwałtowne pogorszenie, nie mogła złapać tchu. Okazało się, że ma obustronne zapalenie płuc, została podłączona pod respirator. Na szczęście po podaniu leków i osocza sytuacja się ustabilizowała - mówi Magda.
Tego typu przypadków przytaczano mi więcej. Siostra Andrzeja z Warszawy wezwała pogotowie do duszącego się męża, jednak karetka nie zabrała go do szpitala. Tu znów pojawił się słynny argument z uciskiem w klatce, jakby zalegał na niej ciężar słonia. Mężczyzna takiego uczucia nie miał. Na szczęście po 24 godzinach od wizyty ratowników sytuacja się nieco poprawiła i pacjent zaczął powoli dochodzić do siebie. Z kolei Janina z Warszawy trzykrotnie podejmowała próby wezwania pogotowia. Ostatecznie się udało i pacjent covidowy z problemami kardiologicznymi został zabrany do szpitala na trzy tygodnie. Dziś jest już od dwóch miesięcy w domu i nabiera sił po chorobie.
Moim celem nie jest nagonka na ratowników. Domyślam się, że diagnozowanie konkretnych przypadków nie zawsze jest oczywiste. Mam świadomość, że wykonują oni bardzo ciężką pracę, że są przemęczeni, że znajdują się między młotem a kowadłem - między rodziną pacjenta a szpitalną izbą przyjęć. Zapewne w zdecydowanej większości świetnie wywiązują się ze swoich obowiązków. Przytaczano mi sytuacje, w których pracownicy pogotowia mocno angażowali się w pomoc choremu. Magdalena z Warszawy opowiadała o chorym na covid ojcu mieszkającym w Złotowie, który zaraził się koronawirusem. Był w bardzo złym stanie, żona wezwała pogotowie. Ratownicy natychmiast zabrali pacjenta do karetki i się nim zajęli. Nie było łatwo o miejsce. Znaleźli jedno wolne łóżko w Poznaniu, zanim jednak dojechali do celu, zostało ono zajęte. Zawieźli więc pacjenta do innej miejscowości oddalonej o kolejne sto kilkadziesiąt kilometrów. Pacjent jeździł w karetce ponad cztery godziny, ale ostatecznie trafił pod opiekę lekarzy i dziś jest już zdrowy. Również Magda z Warszawy, która opowiadała o sytuacji w Inowrocławiu, podała jednocześnie przykłady ratowników z tego samego miasta, którzy w innym przypadku zabrali chorego do szpitala, nie podejmując dyskusji.
Chcę jednak zwrócić uwagę na to, co w systemie nie działa. Na proceder zniechęcania pacjentów do wyjazdu. Piszę to po to, by walczyli w sytuacji krytycznej o opiekę szpitalną, jak również po to, by uświadomić lekarzy, że nie zawsze późny przyjazd do szpitala jest winą chorego czy jego rodziny. Trzeba wczuć się w sytuację osób schorowanych, bez sił, ulegających namowom ratowników, którzy są przecież profesjonalistami, mają do czynienia z tego typu przypadkami i są dla pacjenta jakimś autorytetem. Skoro ratownik mówi, żeby nie jechać, skoro tłumaczy, że objawy są normalne, skoro przestrzega przed natężeniem zarazków w szpitalach, gotowe są podjąć kolejną próbę i przeczekać.
Straszenie wywiezieniem poza miasto, tłumaczenie, że w szpitalach nie ma miejsc w salach, na korytarzach, ba - nawet na podłogach - jest nieuczciwe. Nieważne jednak, do jakiego szpitala trafi pacjent. Istotne jest, by miał dostęp do lekarzy, którzy działają według określonych procedur, do specjalistycznego sprzętu, do leków. Czy to będzie 3 km od domu, czy 300 - nie ma znaczenia. Bliscy i tak nie będą wpuszczeni na miejsce, odwiedzin przecież nie ma.
Trzecia fala zalewa szpitale
Oczywistym jest, że system pęka w szwach. Szpitale są po brzegi wypełnione chorymi, brakuje pracowników. Trzecia fala mocno daje się we znaki. Walka z pandemią trwa i nie traci na sile. To ogromne wyzwanie dla osób nadzorujących służbę zdrowia, zarządzających placówkami, wreszcie dla samych pracowników. Kolejki karetek na izbach przyjęć, brak miejsc w wielu placówkach, organizowanie naprędce nowych przestrzeni pod szpitale covidowe - z tym wszystkim mierzy się służba zdrowia. I nie jest to wyłącznie polski problem.
Chcę przy tym wspomnieć o pozytywnym doświadczeniu ze Szpitalem Narodowym. Patrząc od strony pacjenta, praca jest tam zorganizowana bardzo dobrze. Szpital podzielony jest na sektory oznaczone kolejnymi literami alfabetu. Każdy sektor ma swoją grupę pracowników - lidera, lekarza, pielęgniarki, innych pracowników medycznych i salowe. Nad wszystkim czuwa koordynator, który ocenia sytuację w konkretnym teamie. Grupy pracują bardzo ciężko, w trybie 24-godzinnym. Mają przerwy co trzy godziny ze względu na uciążliwość pracy w trudnych warunkach, w kombinezonie, masce.
Pacjenci w najgorszym stanie trafiają bezpośrednio w okolice punktu pielęgniarskiego (stolik z komputerem i kilka krzeseł dla załogi), by byli w zasięgu wzroku. Ci stabilni zajmują dalsze miejsca. Mąż początkowo wymagał stałej obserwacji. Nocą pracownicy szpitala byli u niego co 20 minut z latarkami w dłoniach, alarmowani spadkiem wskaźników. Pacjentom zapewniona jest ciągła opieka. W ciągu dnia odbywają się obchody - z lekarzem, ale też pielęgniarskie. Pobierane są badania (bez względu na dzień tygodnia), podawane są leki, pacjenci są oklepywani.
Dwa razy dziennie zmywane są podłogi, łóżka i sprzęt czyszczone są specjalnymi środkami odkażającymi. Ci, którzy nie mogą samodzielnie chodzić, mogą prosić o podwiezienie na wózku do toalety. Z tym akurat bywały problemy, bo pracy na oddziale jest bardzo dużo. Nie sposób jednak nie docenić pracy ludzi na Narodowym. Dają z siebie wszystko. A wyzwań jest coraz więcej, bo chorych w ostatnich dniach przybywa lawinowo. We znaki dają się coraz mocniej ograniczenia kadrowe.
Na koniec chcę zaapelować do tych, którzy utrzymują, że pandemia to ściema, wymysł rządzących i czerpiących z niej zyski mediów. Przepełnione szpitale, niewydolny system, braki w kadrze medycznej - wszystko to prosta droga do katastrofy. I chodzi nie tylko o problemy pacjentów covidowych, ale też tych ciepiących na inne choroby, którzy nie będą mogli na czas trafić pod opiekę specjalistów. To być może wyświechtane hasła dla części osób, które nie doświadczyły problemu na własnej skórze, które nie musiały walczyć o każdy oddech, nie borykały się z lękami wywoływanymi przez chorobę, z jej konsekwencjami. Nie życzę nikomu takich sytuacji. Proszę natomiast niedowiarków, by powstrzymali się przed publicznym wygłaszaniem komentarzy, które mogą zranić tych, którzy stali się ofiarami pandemii.
Monika Borkowska