Z Bogiem na "ty", z szatanem na "proszę pana"
Z o. Leonem Knabitem rozmawia Michał Bondyra
Studenci ułożyli kiedyś taką fraszkę: "Pan Bóg jest dowcipny, każdy się przekona, bo stworzył żyrafę i Ojca Leona". Patrząc na swoje życie, potwierdza Ojciec, że Stwórcy nie brakuje dobrego humoru?
- Zdarzają się w życiu historie podobne, ale na moją patrzę właśnie z perspektywy dobrego humoru Pana Boga: syn listonosza z prowincjonalnych Siedlec, odprawiający Mszę św. w Bazylice św. Piotra na Watykanie, przy stole - z Janem Pawłem II, podróżujący po Europie od Fatimy po Wilno, odwiedzający nawet Toronto i Los Angeles; chorujący poważnie od młodości, osiąga już 79 lat życia i 55 lat kapłaństwa.
Harcerzyk z I Siedleckiej Drużyny im. Romualda Traugutta, prowadzący amatorsko ogniska i akademie, a obecnie uczestnik i autor wielu programów telewizyjnych i radiowych oraz kilkudziesięciu poczytnych, choć nie wystrzałowych książek, do tego jeszcze mnich benedyktyński w przesławnym starożytnym Tyńcu... Czy Stwórca bez poczucia humoru wymyśliłby coś takiego? Oczywiście nie zamykam naiwnie oczu na wszystko zło, które dzieje się na świecie, ale to już temat na osobną rozmowę.
Co Ojcu dziś daje powód do radości? Są to wciąż te same wartości, osoby, rzeczy, zdarzenia czy z upływem lat, bagażem doświadczeń, cieszy Ojca coś innego? Radość ewoluuje?
- Radość ewoluuje pozytywnie, gdyż coraz bardziej widzę harmonię wszystkich prawd naszej wiary. Nie wszystko mogę pojąć, a najbardziej Boga samego. Ale na podstawie doświadczeń własnego życia i życia innych ludzi jestem coraz bardziej przeświadczony, że Bóg jest właśnie tym i to coraz bardziej TYM, w którego wierzyłem od początku. Mocniej czuję Jego obecność i miłość. W tej zaś perspektywie wszelkie zło na ziemi, także moje, nie jest aż tak wielkie. Z całym Kościołem coraz goręcej dziękuję Mu, że sprawił, "byśmy stali przed Nim i Jego chwalili"...
Relacja Bóg-zakonnik, ale ten konkretny - Ojciec Leon. Jest w niej autentyczna radość. Z czego ona tak naprawdę wynika?
- Z tego, że mnie powołał i dzięki Jego łasce do dzisiaj trwam w powołaniu i mam szczery zamiar wytrwać do końca. Jestem gotów ponieść karę za wszystko, co w moim życiu sprzeciwiało i wciąż sprzeciwia się Jego woli. To nie przeszkadza jednak w radości opartej na ufności Bożemu Miłosierdziu. Przyczyną mojej radości jest też macierzyńska opieka Maryi, której oddałem się w niewolę ponad pół wieku temu. Może to wszystko brzmi dewocyjnie, ale proszę znaleźć lepszą receptę na radość, która wzrasta, miast przemijać? Najlepiej chyba spróbować tej samej drogi, zgodnie ze swoim własnym powołaniem.
Każdy wie, że obcowanie z człowiekiem potrafi dawać wiele szczęścia... Sądząc po otwartości, ciągłej pogodzie ducha, te Ojciec czerpie chyba pełnymi garściami...
- Bardzo zobowiązuje mnie to, że ludzie mówią, iż właśnie ze mnie czerpią. Ktoś powiedział, że trzeba dawać, żeby była miłość, a brać, by była pokora. Wprawdzie więcej jest radości w dawaniu, aniżeli w braniu, ale dbałość o równowagę w tym względzie pomnaża radość.
No właśnie, ale obcowanie z drugim to nie zawsze jest radość. Czasem, ból, smutek, rozczarowanie. Jak sobie wtedy radzić?
- Im bliżej jestem Boga, tym bardziej "nie lękam się, co może uczynić mi człowiek". Niektóre trudne spotkania ewoluują ku radości, a gdzie tego nie ma, musi być wzmożona modlitwa. Bóg sobie z każdym poradzi. Pewność tego jest swoistym opatrunkiem na rany zadane czasem nieświadomie przez drugiego człowieka, a z takim "opatrunkiem" to już nic radości nie umniejszy.
Relacja z Bogiem, drugim człowiekiem powinny dawać radość życia, a co z relacją z samym sobą?
- Tu jest walka, niemal w każdej minucie. Jeśli jednak podobno Karol Marks powiedział, że walka jest jego szczęściem, o ileż większym szczęściem jest walka o ciągłe poszerzanie dobra we własnej duszy? Wsparta w dodatku świadomością, że teraz już wszystko zależy tylko ode mnie. Chrystus zrobił dla mnie wszystko i nadal otacza mnie troskliwą opieką. Wciąż jest więc "kolej na mnie". Mimo iż odznaczam się często oślim uporem, trwając przy swoich wadach, mam pewność, że On zwycięży. I to jest radość, jakiej świat dać nie może...
Czy w dzisiejszych czasach można żyć tak, by fatalizm, pesymizm, a w najlepszym przypadku realizm szarej, czasem brudnej, odartej nierzadko z nadziei codzienności miał najpierw nutkę, a później całą partyturę optymizmu?
- Ksiądz Prymas Wyszyński zapytany, jak można pomóc Kościołowi, powiedział: "Przede wszystkim być w stanie łaski!". Powtarzam to i ja wszystkim, których trudna rzeczywistość frustruje i zniechęca. Trzeba zawrzeć na serio przymierze z Panem Bogiem. Przejść z Panem Bogiem na "Ty", a z szatanem na "proszę pana". Zaufać, że On nie wyprowadzi na manowce. Nie usunie cierpienia, ale pokaże jego sens. I cel człowieka. A wtedy możemy próbować zaśpiewać z franciszkanami: "Bo radość jak przypływ morza uderza o serca brzeg...". I pojmiemy sens adwentowego, Pawłowego: "Jeszcze raz mówię - radujcie się".