Wspólnota zaludnionej wyspy
Z ks. kanonikiem Ryszardem Adamczakiem, proboszczem parafii pw. Najświętszego Serca Jezusa w Śremie rozmawia Łukasz Kaźmierczak.
Mamy trójkąt: kapłan, świeccy, parafia. I dużo wolnego miejsca w środku...
- Zacząłbym może od tego, czym jest parafia. Takich definicji znajdziemy pewnie dziesiątki, ale ja od lat noszę w sobie słowa bł. Jana XXIII, który niegdyś powiedział, że parafia powinna być jak studnia na środku wioski, do której każdy może przyjść i napić się wody.
Zawsze...
- Zawsze. Te słowa są nie tylko głębokie jak ta studnia, ale także i bardzo zobowiązujące. Bo w tym naszym codziennym pędzie duszpasterskim można czasem ludzi gdzieś pogubić albo skupić się tylko na tych łatwiejszych celach. Inaczej rozmawia się przecież z tymi, którzy są w środku Kościoła, a zupełnie inaczej mówi się do ludzi stojących w progu, albo w ogóle za progiem. A czasy są coraz trudniejsze; jesteśmy już w mniejszości.
Ludzie coraz rzadziej piją ze studni?
- Niestety, na to wygląda. Powinniśmy mieć świadomość, że do kościołów parafialnych przychodzi dziś mniejszość parafian. Ta sytuacja to dla nas wszystkich największe wyzwanie. Musimy szukać nowych możliwości docierania do wiernych. Dla mnie takim naturalnym, najbardziej oczywistym pomostem są sami świeccy. Bez ich aktywności parafia jest martwą, bezludną wyspą. Ale tak naprawdę to dopiero początek tworzenia czegoś większego.
Większego?
- Kilkanaście lat temu, będąc młodym, świeżo upieczonym proboszczem, pojechałem do Koszalina, do słynnej parafii pw. Ducha Świętego, która gościła kiedyś w swoich murach Jana Pawła II. Wspaniały proboszcz ks. Kazimierz Bednarski zbudował tam wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, łącznie ze sklepem wielkości marketu, świetnie wyposażoną szkołą, salą gimnastyczną i ośrodkiem wypoczynkowym nad morzem. Zapytałem go wówczas: proszę księdza, a ile osób chodzi do kościoła? A ks. Kazimierz odpowiedział: "No jak to ile, normalnie - 30 procent". I ja wtedy zrozumiałem, że nie wystarczy dać ludziom fajerwerki i ofiarować im wszystko, a oni będą za to automatycznie kochać Pana Boga i chodzić do kościoła. Zrozumiałem, że to są dwie odrębne rzeczy.
Nie podziałało deprymująco?
- Nie. Wszystkie te okołoparafialne działania są bardzo ważne, ale pod warunkiem że stanowią jedynie środek do celu. Najważniejsze jest bowiem budowanie wspólnoty, i to takiej wspólnoty, która będzie sobie wzajemnie pomagać. Trochę tak jak w dzisiejszych wspólnotach charyzmatycznych. Chodzi o to, żeby w parafii powstała prawdziwa relacja, więź między kapłanami a świeckimi, sytuacja, w której każdy jest ważny i potrzebny. Bo tylko taka symbioza może wydać jakieś owoce.
I od czego Ksiądz zaczął?
- Od próby nawiązania kontaktu z rodzicami. Wcześniej na spotkania parafialne przychodzili w zasadzie tylko rodzice dzieci przystępujących do Pierwszej Komunii Świętej i do bierzmowania. Reszta była nieobecna. Tak zrodził się pomysł utworzenia przedszkola przyparafialnego, opartego na myśli bł. Edmunda Bojanowskiego. Dziś w przedszkolu mamy 170 dzieci, a więc pośrednio także 340 rodziców, plus dziadkowie i babcie. I to jest już spora grupa, do której możemy dotrzeć z przekazem wychowawczym i duszpasterskim. Przedszkole stało się naszą szansą duszpasterską i doskonałym narzędziem pracy.
Dalej poszło już łatwiej.
- Tak, w ślad za tym pojawiła się myśl utworzenia szkoły, stanowiącej naturalną kontynuację naszego przedszkola. I nagle tych dzieci zrobiło się już 650. A skoro 650 dzieci to i 1300 rodziców.
I to świetnie działa - z jednej strony jest to dobry sposób dotarcia do ludzi świeckich, a z drugiej sprzężenie zwrotne - możliwość przeżywania wspólnie z rodzinami ich codziennych spraw, towarzyszenia im, pomagania w wychowywaniu. Tak właśnie rodzi się wspomniana więź parafialna.
Tymczasem koło zamachowe pracuje dalej: jest gimnazjum, szkoła muzyczna, centrum edukacyjne...
- Ale żeby to wszystko mogło sprawnie funkcjonować potrzebne jest zaangażowanie ludzi świeckich. Oni są najważniejsi, kapłan schodzi w pewnym momencie na dalszy plan. Nigdy nie udałoby się nam pokonać rozmaitych przeszkód i skomplikowanych procedur, gdyby nie profesjonalizm, wysiłek i wiedza naszych parafian. To naprawdę wielka łaska, że Pan Bóg stawia ciągle na naszej drodze odpowiednich ludzi. Czasami są to historie niezwykłe, ludzie potrafią zmienić niemal całe swoje dotychczasowe życie, także to zawodowe, aby włączyć się w działanie parafii. W takiej sytuacji można już naprawdę mówić o wspólnocie. Bo choć my formalnie otwieramy szkołę, ale tak naprawdę jest to tylko umowna nazwa.
Lepiej pewnie powiedzieć "szkoła księdza Rysia".
- Tak nas nazywają. Ale w rzeczywistości to jest wspólnota: nauczycieli, rodziców, dzieci, parafian. Parafia, szkoła, dom - to się wszystko jakoś ze sobą naturalnie zazębia.
"Kościół naszym domem"?
- Właśnie tak! Być może takie hasła duszpasterskie wydają nam się trochę puste i suche, ale potem nagle to się rzeczywiście pięknie otwiera w praktyce. Ja nie twierdzę, że nasza recepta jest idealna, bo każda parafia może przecież szukać własnej drogi współpracy ze świeckimi i własnych sposobów budowania wspólnoty. Ważne, że wszyscy stoimy na fundamencie tej samej Ewangelii i każdy może znaleźć swój sposób jej głoszenia.
Ksiądz także dba o różnorodność.
- Owszem, myślę, że każdy ma u nas szanse znalezienia takiej formy duchowości, czy parafialnej aktywności, która mu najbardziej odpowiada. W parafii działa ponad 20 rozmaitych grup duszpasterskich. Ale prawdziwym centrum i spoiwem naszej wspólnoty parafialnej jest kaplica Wieczystej Adoracji. I może od tego trzeba było w ogóle zacząć całą naszą rozmowę. Bo jeśli dzisiaj możemy mówić o tym, że udało nam się otworzyć szkołę i zgromadzić w niej tyle dzieci, to pewnie dlatego, że u początku tych działań leżało powstanie kaplicy. A jeśli policzymy, że codziennie wchodzi do niej od 200 do 300 osób, to miesięcznie modli się w niej prawie 10 tys. ludzi. I to jest naprawdę potęga. Podobną "bombą" jest modlitwa Wspólnoty Żywego Różańca czy dzieło Duchowej Adopcji. Ja głęboko wierzę, że takie rzeczy muszą potem wrócić w postaci jakiejś szczególnej łaski Bożej na inne działania.
Przy kaplicy działa także szczególna grupa, nazywana Strażnikami Eucharystii, do której należą wyłącznie panowie - od nauczycieli i rolników, po dyrektorów, prezesów i biznesmenów. Każdy z nich pełni w ciągu tygodnia godzinny dyżur w kaplicy. Strażnicy są w pewien sposób wyróżnieni: mogą wchodzić "za kratę", a więc tam, gdzie nikt inny nie ma już dostępu. Ten widok naprawdę robi wrażenie: dojrzali mężczyźni na kolanach, pogrążeni w modlitwie. To bardzo mocne świadectwo.
Jak wielką autonomią cieszą się świeccy w Księdza parafii?
- To oczywiście zależy od specyfiki konkretnej grupy. Niektóre z nich praktycznie od samego początku do końca są dziełem osób świeckich. Taka jest choćby wspólnota "Wiara i Światło", która zajmuje się opieką nad osobami niepełnosprawnymi. Dzięki jej działalności wielu ludzi po raz pierwszy od wielu lat mogło wyjść ze swoich domów, włączyć się w życie naszej parafii, wyjechać na wakacje. A najbardziej budujące jest to, że wszystkim tym dowodzą tak naprawdę młodzi ludzie. Podobnie samodzielnie funkcjonuje nasza parafialna Caritas. Ja właściwie dostaję tylko bieżącą informację o tym, co się dzieje. To wystarczy - staram się raczej nie przeszkadzać ludziom, którzy znają się na tym wszystkim o wiele lepiej ode mnie.
I naprawdę nie jest Księdzu ciężko oddawać stery w świeckie ręce?
- Myślę, że im człowiek jest starszy, tym łatwiej to robić. Pamiętam, że kiedy 13 lat temu organizowaliśmy pierwszy festyn parafialny, musiałem przez kilka miesięcy intensywnie pracować, aby mógł się on odbyć. Dziś wszystko jest tak zorganizowane, że ja praktycznie nie mam tam co robić. I może faktycznie na początku czułem się z tym trochę nieswojo, ale to poniekąd naturalna kolej rzeczy. Wiele naszych parafialnych dzieł żyje już swoim własnym życiem i są dziś ludzie, którzy sobie z tym doskonale radzą. Tak było choćby z naszymi parafialnymi pączkami.
A tak, podobno od nich się wszystko zaczęło.
- (śmiech) Można chyba tak powiedzieć. Na początku smażyłem je sam, niekiedy z wikariuszami, według starej, przedwojennej receptury, często w nocy z soboty na niedzielę. A potem całą niedzielę chodziliśmy po kościele, roznosząc ten zapach. Dzisiaj wypiekiem pączków zajmuje się już nasza kuchnia, zaopatrując w nie całą parafię i okolice.
Idzie nowe?
- O tak, parafie nam się coraz bardziej zmieniają. Widzę to choćby po tym, że - idąc za myślą Pawła VI - coraz bardziej potrzebni są nam nie Nauczyciele, a Świadkowie. Jakiś czas temu uczestniczyłem na przykład w rekolekcjach parafialnych, które głosiła osoba świecka, a w pierwszej ławce słuchało jej siedmiu kapłanów. I to też pewnie jest jakiś znak nowych czasów...