To nie jest kraj dla bogatych
Właściciele wielkich pieniędzy zapadli się pod ziemię. Miliony stracone na giełdzie to jeszcze nie powód, aby ograniczać prywatne kaprysy. Tyle że wydawać trzeba po cichu, bez ostentacji. Z dala od cudzych oczu. Taki w Polsce ich los.
Branżowy miesięcznik "Forbes" ocenia, że setka najbogatszych Polaków straciła połowę dorobku. Sami zainteresowani lubią podkreślać, że to straty czysto wirtualne. Ich majątki szacuje się przecież według rynkowej wartości posiadanych firm, najczęściej udziałów w przedsiębiorstwach giełdowych. Ceny akcji gwałtownie poleciały w dół, ale to nie znaczy, że w takim samym stopniu zmalała wartość firm. Leszek Czarnecki, kontrolujący Getin Holding, twierdzi więc, że naprawdę straci wtedy, gdy sprzeda swój pakiet. Przy ocenie majątku nie bierze się przy tym pod uwagę wartości rezydencji, apartamentów ani cennych kolekcji obrazów, nie mówiąc już o samochodach. To nieistotne drobiazgi.
Zbigniew Jakubas (kontroluje m.in. Mennicę oraz holding Multico) uważa, że gdyby najbogatsi mieli być z powodu kryzysu zmuszeni do zaciskania pasa, oznaczałoby to, że w rankingu krezusów znaleźli się przez pomyłkę. On sam w każdym razie nie musi.
Okazuje się, że w ciężkich czasach wydatki najbogatszych nie tylko nie zmalały, ale nawet wzrosły. Ograniczyli biznesową aktywność i w związku z tym mają więcej czasu na wydawanie pieniędzy. Dla tych, którzy im to ułatwiają, oznacza to dodatkowy spory zarobek. Okazję zwietrzyły banki, tworząc coś w rodzaju globalnej infrastruktury, pomagającej ich najbogatszym klientom dyskretnie wydawać pieniądze na najzupełniej prywatne przyjemności. Ta gałąź bankowego biznesu nazywa się family office.
Joanna Solska
Polityka