Fart w kartach
Urząd Antymonopolowy zakazał bankom pobierania prowizji od transakcji dokonywanych za pomocą kart płatniczych. Handlowcy triumfują. Płacony przez nich haracz - prawie 600 mln zł rocznie - zostanie ograniczony. Ale czy to znaczy, że te pieniądze trafią do naszych kieszeni?
Dla przeciętnego Polaka nie ma znaczenia, czy płaci kartą, czy gotówką. Cena towaru zazwyczaj jest taka sama. Płacąc kartą trudniej jednak wynegocjować rabat. Dlaczego? Bo w przypadku płatności plastikiem (np. 100 zł) centrum rozliczeniowe (np. Polcard, e-service) na rachunku sprzedawcy zaksięguje tylko 97 zł, a 3 zł zatrzyma jako wynagrodzenie dla siebie i banku będącego wystawcą danej karty. Ta druga prowizja nazywa się w bankowym slangu interchange i wynosi ok. 1,5-3 proc. płaconej przez konsumenta kwoty. To niby niewiele, ale gdy uwzględnimy, iż w naszych portfelach jest prawie 23 mln kart, a za ich pomocą dokonujemy ponad 40 proc. wszystkich płatności (w 2006 r. za ok. 40 mld zł), to okaże się, że banki zarabiają na interchange 600 mln zł rocznie.
Te zyski byłyby zapewne dużo niższe, gdyby nie bankowy kartel. 20 wy-stawców kart działających w systematach Mastercard i Visa jeszcze na początku lat 90. zawarło porozumienie ustalając widełki interchange na poziomie dwa razy wyższym niż na Zachodzie. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK), do którego już pięć lat temu handlowcy złożyli skargę, dopiero na początku stycznia przyznał im rację. Nie dość, że bankom kazał zapłacić ponad 164 mln zł kary, to jeszcze uznał naliczanie interchange za bezzasadne. Dla bankowców był to szczególnie dotkliwy cios, bo spodziewali się co najwyżej zakwestionowania wysokości stosowanych opłat.
Polityka