Zjazd liną rozpiętą między szczytem góry Dżabal al-Dżajs a zawieszoną w powietrzu platformą to jedna z atrakcji w Ras al-Chajmie, jednym z emiratów ZEA. Najdłuższa tyrolka na świecie ma 2,83 km i pozwala rozwinąć prędkość do 150 km/h. Postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się przełamać barierę strachu i... rozsądku. Adrenalina to dobra rzecz, ale nie jestem amatorką skoków ze spadochronem czy huśtania się głową w dół na bungee. Opcja, jaką dało mi Jais Flight, była niezwykle kusząca. Miałam doświadczenie w przepinaniu się na linach w wysokich parkach linowych - ten rodzaj aktywności kojarzy mi się z mostem i przemieszczaniem się z punktu A do punktu B, co według mnie ma odrobinę większy sens, niż jedynie spadanie bez celu. To oczywiście jedynie moje "usprawiedliwianie" ryzyka. Samochodem między skałami Cała przygoda zaczęła się od wjazdu samochodem między zapierające dech w piersiach skaliste szczyty pasma górskiego Al-Hadżar. Dwupasmowa serpentyna ocierająca się o głazy zatrzymane przez niewiadome siły, wyglądające, jakby usunięcie najdrobniejszego ziarnka piasku miało spowodować lawinę kamieni i zepchnąć auto jak pyłek z powierzchni ziemi, była tylko zapowiedzią strachu przed tym, co czeka nas u celu. Gdy po dotarciu na miejsce zaczęłam wypełniać dokumenty, zdałam sobie sprawę, co mam zrobić za chwilę. Potem niezwykle uprzejma obsługa przekazała mi kamerę z pytaniem, czy obiektyw ma być skierowany w moją stronę, czy chcę filmować to, co przede mną. Uznałam, że widok przede mną będzie ciekawszy. Dalej salka z instruktażowym filmem i ubieranie uprzęży. Na przygodę wyruszyliśmy zebraną grupą kilku osób, w tym dwóch przyodzianych w hidżaby kobiet. Widok zupełnie naturalny w tych rejonach, ale jednak zwrócił moją uwagę. Dlaczego? Tego dnia ekipa Jais Flight składała się w przeważającej części z mężczyzn. Przed założeniem kasku dostałam specjalny czepek, w którym musiałam schować dla bezpieczeństwa włosy, jednak bez lustra czynność nie była taka prosta. Instruktor pomagał mi, upychając kosmyki pod spód. Te same czynności wykonał w przypadku kobiety obok. Tej, której wiara nakazuje chronić włosy przed wzrokiem, a co dopiero przed dotykiem mężczyzn nie z rodziny. Była uśmiechnięta, nikt nie miał z tym problemu tak jak z zapianiem uprzęży wokół bioder i ud. Przypomniałam sobie, że po pierwsze jesteśmy w najbardziej liberalnym emiracie, a po drugie także i w krajach arabskich branża turystyczna rządzi się swoimi prawami. Ostatnim elementem stroju był "fartuch", na którym podczas zjazdu leżeliśmy. Wyglądając jak stado żuków, wsiedliśmy do auta i kolejnymi serpentynami wjechaliśmy na szczyt. Wolno nam było zabrać jedynie telefony, by robić zdjęcia. Przed lotem zostały umieszczone w plecakach (każdemu założono jeden, w którym wcześniej umieszczony był "fartuch"). Trzy zasady, a w głowie pustka Uśmiechnięty instruktor zaprosił nas do podsumowania i wysłuchania ostatnich instrukcji, a na szczycie wyglądało to na ostatnie instrukcje w życiu. Mieliśmy do zapamiętania trzy rzeczy, nic trudnego: nogi wyprostowane, skrzyżowane w miejscu kostek, ręce wzdłuż, ułożone na plecach (dla ułatwienia dostaliśmy do trzymania linkę) i najtrudniejsze - głowa skierowana wyłącznie w dół. Trzy elementy, prosta sprawa, przecież nie da się tego pomylić. Przyszedł czas na loty. Gdy padło pytanie, kto chce być pierwszy, błyskawicznie podniosłam rękę, nie dając szansy reszcie towarzystwa. Wiedziałam, że każda minuta na szczycie odejmuje mi odwagę, tak potrzebną do wystartowania. Poproszono mnie, bym stanęła na wagę i jaką przyjemność zrobili mi panowie, gdy wskazali na linę dla lżejszych osób (zjeżdża się w parach, są dwie różne liny dopasowane do wagi śmiałków) i rozbawieni dodali kilka obciążających worków. Dlaczego waga jest ważna? Bo od niej zależy prędkość, z jaką będziemy się poruszać. Jeśli będziemy jechać zbyt wolno, istnieje szansa, że zatrzymamy się za wcześnie. Zawiśniemy przed metą i konieczne będzie wysłanie po nas obsługi. Gdy stanęłam gotowa to dalszych czynności, zapytano mnie, czy wiem, że mam kamerę skierowaną przed siebie. Potwierdziłam, że tak wybrałam. Instruktor powiedział, że takich filmów znajdę w sieci wiele, a jeśli skieruję obiektyw na siebie, dostanę coś unikatowego. Miał rację. Przypięcie, pozycja jak do pompek i hasło: ręce na plecy. To było najtrudniejsze, bo oznaczało moment utraty kontroli nad ciałem. Ostatnie pytanie, czy wszystko dobrze i start. Trzy proste zasady: nogi skrzyżowane, ręce z tyłu i głowa w dół. Tylko że strach wyłącza myślenie. Od razu złamałam dwie i tylko dlatego nie wszystkie, że ręce kurczowo trzymały się linki na plecach. O stopach przypomniałam sobie dość szybko, ale głowę podnosiłam. Zorientowałam się, że zmniejszam swoje właściwości aerodynamicznie, a moje ciało zaczyna się bujać na lewo i prawo (wiał dość silny wiatr). Do końca zjazdu, który łącznie trwał prawie trzy minuty, posłusznie trzymałam się reguł. Przejazd zakończyłam z impetem, wbijając się w metę, co oznaczało, że musiałam jechać bardzo szybko. I tu kolejna ciekawostka - finisz jest na specjalnej platformie, która rozpięta na linach zawieszona jest 80 metrów nad skalistą przepaścią. Ma szklane dno, więc podest nie oznacza końca emocji. Z niego, po zdjęciu pancerza i przepięciu karabińczyków przez ekipę, zjeżdża się przez kilka kolejnych sekund na stały ląd. Dzięki temu, że jechałam pierwsza, miałam okazję obserwować lądowania reszty grupy. Niektóre osoby utykały kilka metrów przed możliwością samodzielnego "dociągnięcia" się do platformy. Wtedy instruktorzy podczepiali się do lin obok i dojeżdżali do nich, ściągając w stronę podestu. Największym zaskoczeniem było to, że przez całą trasę miałam otwarte oczy, choć zwykle w podobnych sytuacjach staram się przetrwać z zamkniętymi. I to, że z przyjemnością zrobiłabym to jeszcze raz. Jeśli ktoś marzy o lataniu, to wspaniały sposób, by poczuć się jak ptak. Jais Flight działa od 2018 roku. Ponad 70 tys. osób znalazło w sobie odwagę, by zjechać. Cieszę się, że jestem jedną z nich.