Agnieszka Waś-Turecka, Interia: Pandemię spędził pan w Polsce czy w Niemczech? Zdzisław Krasnodębski, europoseł PiS: - Bardziej w Polsce, ale bywałem też w Niemczech i obserwuję tamtejszą sytuację. Zauważył pan jakieś różnice między sposobami walki z koronawirusem? - Narzędzia niewiele się różniły. Nikt nie wymyślił żadnej oryginalnej recepty. To od początku były maseczki, izolacja... Tylko Szwecja, a na początku także Wielka Brytania, próbowały stosować inną strategię. Z bardzo złym skutkiem. Ale na początku komentowano na przykład, że polski rząd zareagował szybko wprowadzając obostrzenia, a kanclerz Merkel zarzucano opieszałość. - To prawda. Bo środki były zawsze te same, ale różnice dotyczą tego, kiedy i jak zadecydowanie były one stosowane. U nas ulice bardzo szybko opustoszały, podczas gdy Niemcy zareagowały dość późno. Pojawiła się irytacja z powodu zamykania granic, wypowiedź Angeli Merkel o tym, że 70 proc. obywateli zachoruje, komentowano jako zbyt fatalistyczną... Opamiętano się zbyt późno. Przy drugiej, jesiennej fali było trochę odwrotnie. W moim przekonaniu tym razem to polski rząd zareagował z opóźnieniem, co - już w trzeciej fali - doprowadziło na granicę wydolności naszą służbę zdrowia. Specyfika państwa federalnego wpłynęła na zarządzanie pandemią? - Zdecydowanie. Zresztą dlatego też trochę trudno porównywać sytuacje w Polsce i w Niemczech. Tam był jeden, dodatkowy problem. A właściwie spór - kto tak naprawdę decyduje: kraje związkowe czy rząd federalny? Często nie było wiadomo, co w danym landzie wolno, a czego nie. Na czym jeszcze polegała różnica? - Opór w stosunku do obostrzeń był dużo większy. Były długie, wielotysięczne demonstracje, np. ta z sierpnia w Berlinie z próbą wtargnięcia do Reichstagu. W Niemczech mocniej kontestowano ograniczenia wolności indywidualnych czy obchodzenie ochrony danych osobowych. Silniejsze w Niemczech było też podziemie prorozrywkowe. U nas takie zjawiska występowały, ale nie w takim natężeniu. W Polsce nie było np. takich wydarzeń jak walki uliczne po party w Stuttgarcie. My się bawiliśmy na Krupówkach w Zakopanem. - Ale to już było później i bez rzucania butelkami w policję i demolowania ulic. Polska jest ogólnie krajem, w którym stopień przemocy nie jest wysoki. Oprócz przemocy słownej, który faktycznie przekracza ten niemiecki. Statystyki związane z koronawirusem wskazują, że przynajmniej w kilku dziedzinach poradziliśmy sobie relatywnie gorzej od Niemiec. - Jak się popatrzy na analizy np. ogólnej liczby zakażeń czy zgonów, to w Polsce sytuacja jest gorsza. Ale porównując służbę zdrowia w tak bogatym kraju i naszą, myślałem, że ta różnica będzie znacznie wyraźniejsza. W tym sensie poradziliśmy sobie całkiem dobrze. Podobnie w kwestii cyfryzacji. Nasza gospodarka jest nowocześniejsza jeśli chodzi np. o system rejestracji na testy czy portal e-pacjent. Mam wrażenie, że kwarantanna nie była zbyt przesadnie egzekwowana w Niemczech. Co innego w Polsce czy Belgii. Nie był pan kontrolowany w Niemczech? - Jedyny moment kontroli, z którym się spotkałem to, gdy na lotnisku w Warszawie Lufthansa nie chciała mnie wpuścić na pokład, ponieważ miałem zaświadczenie o wyniku testu w języku polskim. Ostatnio przewodniczący Parlamentu Europejskiego David Sassoli, któremu poskarżyłem się na tę sytuację, przyznał mi rację. W UE są 23 języki urzędowe. Nie ma powodu, by j. polski był dyskryminowany. Zwłaszcza że zrozumienie słowa "negatywny" nie nastręcza wielkich problemów. Co w Niemczech funkcjonowało lepiej niż w Polsce? - Doceniam dość dobrą komunikację i informowanie o rozwoju i sposobach zwalczania pandemii. Zwłaszcza w czasie drugiej fali było kilku dobrych ekspertów. Cenię Radę Etyki, która starała się podchodzić do tematów racjonalnie. Choć nie zawsze zgadzałem się z jej rekomendacjami. U nas mieliśmy zazwyczaj premiera czy ministra zdrowia, którzy komunikowali pewne sprawy. Natomiast do niektórych nie staraliśmy się nawet odnieść - np. do kwestii oddziaływania szczepionek czy teorii spiskowych. To można było zrobić lepiej. Wcześniej mówiliśmy też o relatywnie większym w Polsce wskaźniku zgonów czy liczbie zakażeń. - Tylko ta różnica wynika nie tyle ze strategii pokonywania pandemii, tylko z zasobów, jakimi dysponujemy. Napisałem kiedyś, że nasza służba zdrowia nie jest na poziomie europejskim. I ten niski poziom ujawnił się wyraźnie. Trzeba jednak oddać też sprawiedliwość, że jesteśmy drenowani z lekarzy... Nie będę wypominać, która posłanka z pana obozu mówiła pod adresem lekarzy: "Niech jadą!" - Nie mam lojalności obozowej. Proszę powiedzieć. Józefa Hrynkiewicz z PiS. - Faktem jest, że nie jesteśmy w stanie rywalizować z Niemcami na płace dla lekarzy. Ale jedną rzecz warto podkreślić - na studia lekarskie łożymy wszyscy i mamy prawo wymagać od lekarza, który kształcił się w Polsce, by odpracował u nas czas studiów. Chyba że studiuje za prywatne środki. Spójrzmy teraz trochę z szerszej perspektywy - w jaki sposób Niemcy wpływały na politykę europejską w zakresie walki z pandemią? - Przede wszystkim bez porozumienie politycznego miedzy Angelą Merkel i Emmanuelem Macronem nie byłby możliwy Fundusz Odbudowy. Zatem wszystko, co się będzie teraz z tym działo, to efekt niemieckiej decyzji, która była bardzo dla Berlina trudna. Uwspólnotowienie długów, a taki posmak ma Fundusz Odbudowy, zawsze wywoływało w Niemczech duży sprzeciw. Po drugie - wspólny zakup szczepionek. By utrzymać jedność Europy Angela Merkel naciskała na taki sposób negocjacji. Broniła go nawet, gdy narzekaliśmy na opóźnienia dostaw. Niemcy przyczyniły się też do tego, by po tym pierwszym okresie utrzymać otwartość granic. Na tyle, na ile to możliwe. Choć same zamykały. - Ale tylko w pewnych sytuacjach. Jednak dążenie do koordynacji w tym zakresie to zasługa Niemiec. Generalnie jeśli ktoś mnie pyta, na czym polega dziś nasza wspólnota interesów, to - w przeciwieństwie do niektórych mniejszych państw Europy Środkowo-Zachodniej, gdzie pojawia się nostalgia za małą Unią - i Polska i Niemcy bronią idei rozszerzenia. Berlin stara się utrzymać jedność mimo wszystkich podziałów. My też jesteśmy za dużą Unią, a nawet jeszcze większą. W niuansach się różnimy, ale to jest nasz wspólny cel. Fundusz Odbudowy to w pewnym sensie uwspólnotowienie długów. To zmieni politycznie UE? Zwiększy stopień centralizacji? - Nie jestem wielkim entuzjastą tego mechanizmu. Zawsze mówiłem, że zastrzeżenia składane przez Solidarną Polskę są poważne. To nie tylko populizm czy wyprofilowanie swojej partii. Jednak są trzy argumenty zmniejszające mój niepokój: po pierwsze, potrzeba gospodarcza, po drugie, fakt, że to mechanizm tymczasowy i jednorazowy, po trzecie, że to kraje członkowskie ustalają zasady dotyczące planów odbudowy, że PE nie ma tu roli wiodącej. Z polskiego punktu widzenia ważne jest, żeby te pieniądze jak najlepiej wykorzystać, bo wzmocnienie naszej gospodarki to wzmocnienie naszej pozycji na forum UE. Tylko że, jeśli zostanie stwierdzone naruszenie praworządności w Polsce, możemy ich nie dostać. - Jeśli fundusze będą wykorzystywane jako środek nacisku na Polskę, to popularność UE w naszym kraju może się drastycznie zmniejszyć. Jeśli dla niemieckich partnerów jedność Wspólnoty jest wartością, to myślę, że są na tyle realistami, by wiedzieć, że to może zepchnąć Polaków na pozycje eurosceptyczne. A wtedy będziemy mieć rząd Konfederacji z premierem Grzegorzem Braunem lub kimś podobnym na czele. Czy to jest w interesie UE?