Wychodzących z domu w poniedziałkowy poranek 14 października mieszkańców Budapesztu powitał niespodziewany i niezwykle wymowny widok. W całym mieście, wciąż oplakatowanym po zakończonej w ubiegły weekend kampanii samorządowej, na wizerunkach kandydatów rządzącej partii Fidesz w nocy z niedzieli na poniedziałek masowo dopisywano słowo faszysta. Ponieważ na wielu plakatach samorządowcy dominującego od półtorej dekady ugrupowania występowali wspólnie z samym Orbánem, dopisek często przechodził właśnie przez jego twarz. Krajobraz uzupełniały widoczne zwłaszcza w centrum miasta puste butelki i opakowania po jedzeniu na wynos. Stolica Węgier budziła się do nowego tygodnia niczym po kilkudniowym festiwalu muzycznym. Pewnie na lekkim kacu, ale też ze świadomością wchodzenia w nową rzeczywistość polityczną. Dzień wcześniej stała się bowiem rzecz trudna do wyobrażenia, biorąc pod uwagę najnowszą historię polityczną tego kraju. Fidesz przegrał pierwsze wybory od 2006 r. Rządzący wcześniej stolicą i ubiegający się o reelekcję 71-letni István Tarlós, polityk z bliskiego kręgu samego Orbána, przegrał z liberalnym kandydatem zjednoczonej opozycji. Gergely Karácsony uzyskał ponad 50% głosów już w pierwszej turze, przy 44% poparcia dla rywala. Dodatkowo opozycji udało się zdobyć władzę aż w 10 z 23 największych węgierskich miast, w tym w ważnych ośrodkach miejskich i przemysłowych, takich jak Miszkolc, Szeged czy Eger. Politycy partii liberalnych i lewicowych podkreślają więc, że populizmu Orbána mają dość nie tylko kosmopolityczni mieszkańcy metropolii, ale też Węgrzy żyjący w mniejszych miastach. Budapeszt jednak był i jest dla węgierskiej polityki najważniejszy. W całej Europie trudno o porównywalną sytuację - nie ma drugiego kraju, w którym dysproporcja między wagą stolicy i wszystkich innych miast byłaby tak duża. Od czasów monarchii austro-węgierskiej stolica odskakiwała od reszty Węgier. Politycznie, finansowo, rozwojowo, ale również intelektualnie. Jakakolwiek realna zmiana w tamtejszej rzeczywistości, jeśli miała dojść do skutku, musiała wyjść z budapeszteńskich kawiarni, hoteli i skwerów. Viktor Orbán chciał złamać ten monopol. Sam pochodził z Székesfehérvár, miasta w połowie drogi między Budapesztem a jeziorem Balaton, i od początku kariery politycznej podkreślał to pozastołeczne pochodzenie. Franklin Foer, amerykański reporter współpracujący m.in. z magazynem "The Atlantic", portretując Orbána w eseju biograficznym, wiele miejsca poświęcił jego niechęci do wielkomiejskich elit. Zdaniem Foera premier Węgier wkroczył na scenę polityczną napędzany nie tylko fanatycznym wręcz antykomunizmem, ale także chęcią udowodnienia budapeszteńskim intelektualistom, że stracili licencję na kierowanie krajem i rząd dusz. Dlatego Orbán zwycięstwo opozycji w Budapeszcie stara się zmarginalizować. Wprawdzie pojawił się w niedzielną noc w towarzystwie przegranego Tarlósa, który wówczas gratulował swojemu przeciwnikowi, ale nie wygłosił żadnego szumnego przemówienia. Tarlós zaś sucho zauważył, że "skoro tak zagłosowali mieszkańcy Budapesztu, to wynik ten należy uszanować, a Karácsony od północy staje się nowym burmistrzem stolicy". Dodał też, że choć wynik partii rządzącej w Budapeszcie wymaga refleksji, to w skali kraju znów osiągnęła ona olbrzymi sukces. Po zwycięstwie opozycji natychmiast pojawiły się pytania, czy okaże się ono jednorazowym wyskokiem, czy początkiem erozji reżimu. Rządzący krajem prawie dekadę Orbán zamienił Węgry w państwo mafijne. Reformując konstytucję, zamykając i przejmując praktycznie wszystkie niezależne gazety, stacje telewizyjne i radiowe, wyrzucając z kraju liberalny Uniwersytet Środkowoeuropejski i przekształcając publiczne instytucje naukowe w jednostki zależne od politycznych nominatów, spowodował, że każda płaszczyzna życia Węgrów jest kontrolowana przez niego samego lub jego akolitów. Przy faworyzującej Fidesz reformie ordynacji wyborczej i odcięciu organizacji pozarządowych od prywatnych, zwłaszcza zagranicznych źródeł finansowania, jakakolwiek wygrana opozycji zdawała się na Węgrzech nierealna. Udało się to jednak dzięki niespotykanemu wcześniej zjednoczeniu partii opozycyjnych. Dotychczas bowiem Fidesz wygrywał nie tylko przez niszczenie instytucji demokratycznych i taranowanie mediów, ale również przez słabość rywali. Skrajnie prawicowa, miejscami neofaszystowska partia Jobbik była przez Orbána trzymana na dystans, bo w ten sposób Fidesz przejmował elektorat centrowy i centroprawicowy. Przedstawiając się jako jedyna siła zdolna do powstrzymania radykałów z Jobbiku, premier kreował się na obrońcę demokracji i systemu konstytucyjnego, mimo że sam skutecznie obie te konstrukcje naginał. Lewica z kolei nie mogła się podnieść po aferach korupcyjnych i skandalach wizerunkowych z poprzedniej dekady, wciąż szukając pomysłu na nowe otwarcie. Scena partyjna na Węgrzech drgnęła, dopiero kiedy pojawili się na niej nowi gracze. W marcu 2017 r. powołano do życia Momentum, centrowe ugrupowanie zrodzone z obywatelskiego ruchu sprzeciwiającego się organizacji przez Budapeszt letnich igrzysk olimpijskich w 2024 r. Dziś Momentum nie ma wprawdzie reprezentacji w krajowym parlamencie, ale w maju wprowadziło do europarlamentu dwóch deputowanych. Dzięki sprawnej kampanii w mediach społecznościowych, tworzeniu spójnego, prodemokratycznego przekazu publikowanego przede wszystkim w internecie oraz zaangażowaniu wielu innych grup obywatelskich, Momentum rzuciło rękawicę Orbánowi. Młodzi aktywiści wnieśli oczywiście wkład w zwycięstwo Karácsonya. Ale było ono możliwe głównie dlatego, że wszystkie partie opozycyjne zgodziły się go poprzeć. Współpracę przeciwników politycznych Orbána, nawet tych z bardzo odległych pozycji ideologicznych, widać było w całym kraju. Nierzadko z wystawienia swojego kandydata rezygnował nawet Jobbik, jeśli osoba typowana przez lewicę i liberałów miała większe szanse na pokonanie samorządowca z Fideszu. Lili Bayer z magazynu "Politico" podkreśla, że ubiegłotygodniowe wybory były poprzedzone jedną z najagresywniejszych kampanii w historii Węgier, a wyniki głosowania mogą jeszcze bardziej spolaryzować społeczeństwo. Partia Orbána użyła wszystkich zasobów medialnych do opisania grup opozycyjnych jako tych, którzy wpuszczą na Węgry setki tysięcy imigrantów. Sama jednak przyjęła kilka ciosów wizerunkowych, chociażby skandal z udziałem Zsolta Borkaia, burmistrza miasta Győr, byłego mistrza olimpijskiego w gimnastyce sportowej. Do internetu wyciekło nagranie, na którym widać Borkaia w towarzystwie lokalnych biznesmenów, biorącego udział w orgii z kilkoma prostytutkami na jachcie u wybrzeży Chorwacji. Dla partii rządzącej, stawiającej się w roli obrońcy tradycyjnej rodziny i wartości chrześcijańskich, mogło to stanowić problem, lecz aferę szybko zamieciono pod dywan. Borkai za wydarzenia z jachtu przeprosił, ale z kandydowania na kolejną kadencję się nie wycofał. I wygrał, co pokazuje, że w nieliberalnych demokracjach władze są często impregnowane na skandale obyczajowe. Mimo spektakularnego zwycięstwa opozycji w Budapeszcie, które liberalnym politykom wlało w serca nadzieję, a mieszkańców stolicy ośmieliło do nazwania Orbána faszystą, o początku końca reżimu na Węgrzech nie można jeszcze mówić. Premier zmonopolizował władzę na tyle skutecznie, że będzie mógł kontrolować państwo jeszcze wiele lat, nawet gdyby tracił kolejne przyczółki w instytucjonalnej machinie kraju. Niemniej jednak wygrana Karácsonya pokazuje, że nieliberalne demony Europy Środkowej da się poskromić także drogą wyborczą. Cas Mudde, holenderski politolog z Uniwersytetu Georgii, jeden z wiodących współczesnych teoretyków populizmu, analizując Fidesz i Orbána, podkreśla, że węgierska władza nie sprzeciwia się fundamentalnym zasadom demokracji, kwestionuje natomiast jej instytucje i liberalny charakter. To odróżnia Orbána m.in. od autokraty Erdoğana, który po porażce w wyborach samorządowych w Stambule i Ankarze nakazał powtórzenie wyborów. Węgierski premier mimo wszystko swoją porażkę w stolicy uznał. W dodatku kończy mu się miejsce do dalszego rozwoju. Na lewo nie może się przesunąć, bo stałoby to w sprzeczności z jego wartościami. Z prawej strony silny jest Jobbik, który bardziej od Fideszu zyskuje na nastrojach antyimigranckich. Przed dalszą radykalizacją powstrzymuje go też mimo wszystko Unia Europejska, wciąż będąca ważnym aktorem tej gry, chociażby przez wzgląd na wsparcie finansowe i rozwojowe. Wybory w Budapeszcie pokazały, że Orbán nie jest nietykalny. Może zatem z czasem uda się go nie tylko dotknąć mocniej, ale zupełnie odsunąć od władzy.Mateusz Mazzini