Łukasz Rogojsz, Interia: Zamieszki? Rewolucja? Zamach stanu? Jak nazwać to, co obserwujemy obecnie w Brazylii? Dr Sławomir Klimkiewicz: - Wszyscy się nad tym zastanawiają, poddając pod dyskusję terminy, które pan przytoczył. Telewizja France24 stwierdziła, że to próba odwrócenia kursu historii i powrotu do ultraprawicowych rządów, które byłyby twardsze wobec przestępczości, ale łagodniejsze w sprawach ekonomicznych i finansowych, bo tu - jak pokazuje praktyka - prezydent Bolsonaro i jego administracja niezbyt sobie radzili. Panu do której diagnozy sytuacji jest najbliżej? - Przychylałbym się do definicji pozornie samoistnych rozruchów, które jednak w rzeczywistości są odgórnie sterowane. Może mniej przez samego Bolsonaro, ale na pewno przy jego pełnej świadomości, co się wydarzy. Bolsonaro jeszcze przed ogłoszeniem wyniku wyborów podważał ich wynik i przebieg. Teraz długo milczał, ale widząc skalę zamieszek, w końcu je potępił: "Pokojowe manifestacje, w formie zgodnej z prawem, stanowią część demokracji. Jednak wtargnięcia do budynków publicznych, jakie miały miejsce dzisiaj, a także były praktykowane przez lewicę w 2013 i 2017 roku, wymykają się tej regule". - Gdyby oficjalnie poparł zamieszki i prowodyrów, naraziłby się na bardzo ostrą krytykę ze strony światowych rządów. Amerykański prezydent Joe Biden powiedział, że to, co dzieje się aktualnie w Brazylii, jest odrażające. Właśnie po tej wypowiedzi Bidena Bolsonaro w końcu zabrał głos i zdystansował się od swoich sympatyków szturmujących parlament i walczących ze służbami mundurowymi. Słowa Bolsonaro powściągną jego najradykalniejszych sympatyków? - Myślę, że powiedział to wyłącznie ze względów taktycznych i wizerunkowych. To element gry politycznej. Zrobił to, bo inaczej byłby skończony. Nie wiemy jeszcze, jak zostało to przyjęte przez jego najtwardszy elektorat, ponieważ minęło zbyt mało czasu. Wydaje mi się jednak, że jego najradykalniejsi zwolennicy zdają sobie sprawę z gry, którą prowadzi Bolsonaro. Wiedzą, że nie mógł otwarcie poprzeć ich działań i zachęcić do większej agresji czy siłowego przejęcia władzy, bo to zdyskredytowałoby go dożywotnio na arenie międzynarodowej. Straciłby wówczas poparcie nawet wśród radykalnej części Partii Republikańskiej, a wiemy, że przez całą swoją kadencję na tym poparciu, zwłaszcza ze strony administracji prezydenta Trumpa, bardzo mu zależało. Bolsonaro ma jeszcze w ogóle kontrolę nad nastrojami, które sam wywołał w kampanii wyborczej, czy jest to machina, która raz wprawiona w ruch sama się nie zatrzyma? - Bolsonaro jest jak uczeń czarnoksiężnika. Wywołał w brazylijskim społeczeństwie moce, nad którymi nie jest już w stanie zapanować. Wiemy, że fala agresji i frustracji wśród zwolenników Bolsonaro narastała od tygodni, podobnie jak liczba różnego rodzaju gniewnych deklaracji i oskarżeń. Wybuchła w tydzień po zaprzysiężeniu nowego prezydenta i ten termin nie jest tu bez znaczenia. Pokazuje, że nie ma tu mowy o spontanicznym, oddolnym zrywie. Sygnał, żeby stało się to właśnie teraz, poszedł z góry. Chodziło o skompromitowanie albo odsunięcie od władzy prezydenta Luli. Zdecydowano się na prosty wariant - możemy go nazwać wariantem Trumpa - a więc skierowanie tłumu przeciwko instytucjom publicznym i administracji państwowej. Obserwowaliśmy to niemal dokładnie dwa lata temu, kiedy sympatycy Trumpa szturmowali Kapitol. W Stanach Zjednoczonych skończyło się na jednorazowym akcie agresji. Amerykańska demokracja i instytucje państwa zdały wówczas egzamin celująco. W Ameryce Łacińskiej demokracja i instytucje nie są tak silne. Brazylijska państwowość przetrwa obecny crash test? - Można żywić wątpliwości w moc sprawczą brazylijskich władz, ale musimy poczekać na rozwój wypadków. Prezydent Lula wciąż może ogłosić stan wyjątkowy w celu opanowania sytuacji. Czy będzie mu się to opłacać? Musi to rozeznać wraz ze swoimi otoczeniem politycznym. Spotkałem się już z komentarzami, że miał świadomość trwających od tygodni rozruchów i nastrojów wśród zwolenników Bolsonaro, którzy twierdzili, że wybory sfałszowano, a prezydentem nadal jest Bolsonaro. Lula mówił wówczas, że czas będzie działać na korzyść demokracji i wyciszać złe emocje. Tyle że się pomylił, a sytuacja zmieniła się diametralnie. Ile będzie go kosztować ta pomyłka? - Myślę, że nie grozi mu scenariusz ogólnokrajowej rewolty i próby krwawego przejęcia władzy. Jak zawsze w takich sytuacjach, tak również i tutaj wiele zależy od armii i postawy jej dowódców. A większość z nich jasno opowiedziała się po stronie nowego prezydenta i zadeklarowała obronę demokratycznego porządku. Tak wynika z informacji i analiz amerykańskich instytucji - m.in. zajmującego się badaniem i analizą konfliktów think tanku International Crisis Group. Lula zyskał powszechne poparcie ze strony zagranicznych partnerów, którzy uznali wynik wyborów i zmianę na stanowisku prezydenta, ale największy problem będzie mieć z legitymizacją władzy wśród własnych rodaków. Ciężko będzie mu rządzić. - Będzie musiał wziąć się za realizację deklaracji, które składał w kampanii. Był ostrym krytykiem formy rządów Bolsonaro. Krytykował go również za bardzo wybiórcze traktowanie potrzeb społecznych, naciski na wymiar sprawiedliwości, cyniczne rozgrywanie brazylijskich resentymentów i związki z wielkim biznesem. - Kluczowe w sytuacji Luli jest jednak wojsko. Jeśli zdecydowana większość dowódców stanęła za nowym, legalnie wybranym prezydentem, żeby uchronić kraj przed rewolucją i chaosem, to będzie decydujący czynnik w tym kryzysie. Lula musi złożyć im teraz różnego rodzaju przyrzeczenia - większych nakładów na armię, wyższych wynagrodzeń i lepszych świadczeń dla wojskowych - i odwołać się do honoru żołnierskiego. To najkrótsza i najskuteczniejsza droga. Słowem: musi kupić sobie spokój? - Tak, bez tego nie opanuje sytuacji na dłuższą metę. Można było tego wszystkiego uniknąć albo czy temu zapobiec? Przecież demonstracje i zamieszki, choć w znacznie mniejszej skali, zwolenników Bolsonaro trwają od momentu ogłoszenia wyników. - Prezydent Lula i jego otoczenie miało informacje, m.in. od służb państwowych, że istnieje zagrożenie rewoltą inspirowaną i sterowaną przez Bolsonaro. Luli zabrakło jednak zdecydowania i pewności siebie. Jako nowo wybrany prezydent nie chciał sięgać po tak radykalne środki jak dekrety czy aresztowania. Chciał retorycznie postawić politycznych przeciwników pod ścianą i pokazać, że to awanturnicy, których celem jest rozbicie demokratycznego porządku, powrót do rządów silnej ręki, pobłażania wielkim koncernom eksploatującym zasoby naturalne Brazylii i strukturom kryminalnym, które też czerpały pełnymi garściami z tego rodzaju polityki. Nie wyszło. - Lula chciał wyeliminować Bolsonaro z życia publicznego, ale nie docenił tego, jak silną siatkę powiązań i zależności podczas swojej czteroletniej kadencji zbudował były prezydent. Powiązał ze sobą wiele grup społecznych i zawodowych, które - jak widać - pozostają mu nadal wierne i gotowe do działania. Co z szerszym kontekstem? Brazylia od dawna jest mocno podzielona - politycznie, społecznie, rasowo, ekonomicznie. Czy obecne zamieszki mogą być zarzewiem szerszych i poważniejszych rozruchów społecznych? W najgorszym scenariuszu przewrotu albo wojny domowej? - Brazylia jest mocno podzielona niemal na każdej płaszczyźnie, zwłaszcza politycznie. Dużo w tym winy Bolsonaro, który na konfliktach i polaryzacji społeczeństwa zbudował swoje poparcie i pozycję polityczną. Ideą Bolsonaro było stworzenie bardzo silnego i prawicowego od początku do końca systemu władzy. Temu sprzeciwiał się Lula i duża część społeczeństwa, czego końcowym efektem była jego wyborcza wygrana pod koniec ubiegłego roku. Ostatecznie wizja Luli minimalnie przeważyła, wygrał z przewagą 1,8 pkt proc. nad Bolsonaro, co zwolennicy tego drugiego uznali za efekt wyborczego fałszerstwa i zamachu stanu. Zarówno brazylijskie, jak i międzynarodowe instytucje bez wątpienia stwierdziły jednak, że wybory były transparentne i zgodne z prawem, a ich wynik jest w pełni wiążący. Duża część spośród ponad 58 mln Brazylijczyków, którzy głosowali na Bolsonaro, jest innego zdania. Patrząc na ich starcia ze służbami mundurowymi, w Brazylii coraz częściej pada pytanie, czy kraj czeka rewolucja albo wojna domowa. - Wojnę domową jako możliwy scenariusz bym wykluczył. Natomiast zwolennicy Bolsonaro, kierując się sympatiami politycznymi, ale też własnymi interesami, mogą doprowadzić do całego ciągu rozruchów, które będą mieć charakter hybrydowy. Będą wybuchać zamieszki, władze będą podejmować działania, także te bardzo zdecydowane, sytuacja będzie się uspokajać, żeby po jakimś czasie znów wrócić z dużą siłą. Brazylię czeka chaos i niepokój. Tylko od zdecydowania i determinacji nowych władz zależy, czy uda się nad tym zapanować. ----- Sławomir Klimkiewicz - politolog, prawnik, dyplomata, wykładowca akademicki; absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz Podyplomowego Studium Afrykanistycznego; doktor nauk politycznych na Wydziale Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego; były ambasador RP na Kubie i były chargé d'affaires w Wenezueli; były współpracownik, a następnie wysoki funkcjonariusz Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE); uczestnik misji rozpoznawczych i koncyliacyjnych w europejskich i pozaeuropejskich strefach konfliktów; od 2008 roku wykładowca Collegium Civitas, gdzie zajmuje się dyplomacją, stosunkami międzynarodowymi, migracją i uchodźstwem, wielokulturowością, komunikacją wielokulturową, zapobieganiem sporom i konfliktom, zarządzaniem konfliktami oraz mediacjami i negocjacjami.