Kiedy w ubiegły piątek francuskie samoloty rozpoczynały bombardowania kryjówek i baz dżihadystów w Mali, w stolicy Gabonu, Libreville, władze Republiki Środkowoafrykańskiej, przywódcy tamtejszej opozycji politycznej i dowódcy rebelianckiej armii partyzanckiej dobijali politycznego targu, który zakończył trwającą od miesiąca wojnę. Partyzanci z muzułmańskiej północy kraju, oburzeni na panującego od 2003 r. prezydenta Francois Bozize, że nie dotrzymywał warunków poprzedniego rozejmu z 2007 r., zjednoczyli się w sojuszu "Seleka" i ruszyli na południe, by obalić rząd i przejąć władzę w kraju. Rządowa armia, nieliczna, źle uzbrojona i nieopłacana, poddawała rebeliantom kolejne miasta, aż podeszli na odległość niespełna 100 km od Bangi. Stolicę i władzę prezydenta Bozize ocaliły przysłane mu na pomoc wojska z krajów Afryki Środkowej - Kamerunu, Gabonu, Konga, a przede wszystkim z Czadu, głównego sojusznika. Bozize, zadeklarowany frankofon, błagał też o pomoc Francję i przysięgał, że jego wrogowie są takimi samymi niebezpiecznymi dżihadystami, jak ci z Mali. Ale Paryż, szykując się do inwazji na Mali, odmówił posłania wojsk do Republiki Środkowoafrykańskiej. Nie będąc pewnymi swoich sił w starciu z regularnymi wojskami z sąsiednich państw, za to pamiętając o dzielących ich samych sporach, które przeważyła tylko wrogość do Bozize, rebelianci z sojuszu Seleka zgodzili się na rozmowy z prezydentem Bozize. Na rokowania zaprosił ich prezydent Gabonu Ali Bongo, który wraz ze spowinowaconym z nim prezydentem Konga-Brazzaville Denisem Sassou-Nguesso (jego córka Edith Lucie była żoną ojca Alego Bongo, wieloletniego dyktatora Gabonu Omara Bongo) podjął się też pośrednictwa w rozmowach. Zaproszono na nie także przywódców opozycji politycznej z Bangi. Rokowania zakończyły się sukcesem. Rebelianci odstąpili od żądania natychmiastowego ustąpienia prezydenta Bozize i zapewnili, że jeśli nie złamie rozejmu, pozwolą mu panować do końca jego kadencji, upływającej w 2016 r. Bozize zaś zgodził się powołać tymczasowy rząd jedności narodowej, podzielić się z nim władzą, a jego premierem mianować przedstawiciela opozycji. W tym tygodniu na stanowisko to wyznaczony został znany w Afryce adwokat i działacz praw człowieka Nicolas Tiangaye. Umowa rozejmowa przewiduje, że będzie on rządził 12 miesięcy, podczas których przeprowadzi nowe wybory do parlamentu (w poprzednich, uznanych za sfałszowane, triumfowali zwolennicy Bozize). Rozejm zabrania też prezydentowi dymisjonować premiera przed upływem 12 miesięcy. Nowy premier ma też rozdzielić najważniejsze stanowiska w rządzie między przywódcami zbrojnej rebelii. Polityczny przywódca Seleki Michel Djotodia wymieniany jest jako przyszły minister obrony. Dotąd stanowisko to sprawował prezydencki syn, Jean-Francis, ale ojciec zwolnił go z pracy, gdy rządowa armia okazała się zupełnie nieprzygotowana do wojny z rebeliantami. Bozize poprzysiągł też spełnić złożone jeszcze w 2007 r. obietnice wcielenia do rządowego wojska części partyzantów, a pozostałym, którzy wybiorą demobilizację, wypłacić pieniądze na nowy początek życia. Prezydent ma też podziękować za pomoc i wyprosić z kraju wszystkie obce wojska, które przybyły, by bronić jego panowania. Jeśli złamie przyrzeczenie, partyzanci będą mogli wycofać się z danego słowa, że przerywają walkę zbrojną. Rozejm w Republice Środkowoafrykańskiej uchronił ten jeden z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata przed wojną domową, ale nie zlikwidował groźby, że wybuchnie ona ponownie. Wielu przywódców rebelii nie ufa prezydentowi Bozize i przypomina, że zbrojne powstanie na początku grudnia wybuchło przecież właśnie dlatego, że nie dotrzymał warunków poprzedniego zawieszenia broni, które miało zakończyć wojnę już pięć lat temu. Wojciech Jagielski