8 maja Amanda Eller pojechała na wycieczkę na wyspie Maui. Na parkingu przy wejściu do rezerwatu zostawiła samochód, a w nim - telefon komórkowy. Miała przejść tylko kilka kilometrów, jednak zabłądziła i nie była w stanie wrócić do wyjścia. Sytuacja pogorszyła się po trzech dniach, gdy 35-latka spadła z klifu i złamała sobie nogę. Kiedy rodzina i przyjaciele nie mogli się skontaktować z Eller, natychmiast zorganizowali akcję poszukiwawczą. Wszyscy byli pewni, że kobieta dalej jest w lesie. Podejrzewano jednak, że mogła zostać porwana. W akcję zaangażowani zostali nie tylko strażacy i policjanci, ale także wolontariusze. Kobieta w tym czasie dalej wędrowała po lesie. Spała w błocie lub leżu dzika. Jadła jagody, ćmy i piła wodę z lokalnych źródeł. - Stawałam się tak chuda, że zaczynałam wątpić, czy uda mi się przeżyć - wspomina. 17 dnia poszukiwań zauważono Eller z helikoptera. Machała do maszyny. - Byliśmy szczęśliwi. Chcieliśmy jak najszybciej jej pomóc - mówi jeden z uczestników akcji ratunkowej. Ratownicy opuścili specjalny kosz do wąwozu, do którego Amanda weszła, a następnie przetransportowali ją do szpitala. 35-latka w ciągu 17 dni straciła ponad 5 kilogramów wagi, ale jak mówią lekarze, była w zaskakująco dobrej formie jak na tak ciężkie dwa tygodnie. - Ona jest prawdziwą wojowniczką - mówiła matka Amandy, Julia Eller. - Miałam chwile rozpaczy, gdy wydawało mi się, że możemy jej nie znaleźć. Ale z całego serca czułam, że wciąż żyje. Nie miałam wątpliwości, że poradzi sobie i przeżyje - podkreślała.