Artykuł ukazał się w wydaniu internetowym dwumiesięcznika "Nowa Europa Wschodnia". Jadę do tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej. Najpierw mijam barykady, które utworzono z wielkich betonowych płyt i worków z piaskiem. Na płytach napis: "Byliśmy w Berlinie, będziemy i w Kijowie". Potem przejeżdżam obok okopów. Po obu stronach drogi stoją żołnierze z automatami. Za poboczem - pole minowe. Do samej Republiki wjeżdżam przez stację benzynową. Dystrybutory paliwa usunięto, a w budynku stworzono tymczasowe przejście graniczne. Dwóch żołnierzy dokładnie sprawdza mój paszport i akredytację dziennikarską. - Napisz, że mieszkają tu normalni ludzie - uśmiecha się jeden z nich, ukazując szereg złotych zębów. Za stacją benzynową rozpoczyna się już Gorłówka: niegdyś ćwierćmilionowe miasto, ważny ośrodek górnictwa i przemysłu chemicznego, a dzisiaj zamknięte "miasto wojny", od zachodu i północy otoczone frontem. Porozumienie z Mińska nie uciszyło walk na obrzeżach Gorłówki - każdej nocy mieszkańców budzą huki wystrzałów i wystrzeliwanych rakiet. Na wjeździe do miasta separatyści napisali "Witajcie w domu". Ogromnymi literami, w czarno-błękitno-czerwonych kolorach flagi Republiki. Ale ilu mieszkańców nadal uważa Gorłówkę za swój dom i w niej mieszka? Tego nie wie nikt. Wiele osób uciekło przed wojną do Rosji, inni uznali, że to Ukraina jest ich prawdziwą ojczyzną. Ci, którzy zostali, borykają się z biedą i bezrobociem. Jeszcze przed wojną trudno było tu żyć, a teraz ogromna fabryka chemiczna Stirol, która dawała zatrudnienie znacznej części tutejszej populacji, znajduje się na skraju upadłości. Zamknięto też kopalnie, bo podczas ostrzałów nikt nie wypompowywał zbierającej się w korytarzach wody. - Gdzie pracujemy? Mężczyźni zarabiają pieniądze głównie w armii, a kobiety gotują, sprzątają ulice albo też idą do wojska - opowiada wiozący mnie przez linię frontu kierowca. Średnie miesięczne pensje kształtują się tutaj następująco: lekarz, piekarz, cukiernik - 4000 rubli (około 230 złotych), psycholog, stolarz, szef kuchni - 2500 rubli (około 150 złotych). W czynie społecznym W pochmurny sobotni poranek Gorłówka nie zamierza odpoczywać. Już od siódmej rano na ulicach pojawiają się ludzie z grabiami, łopatami i miotłami. Bezpłatnie wspomagają komunalne służby oczyszczania, które ciągle borykają się z brakiem pieniędzy. Taki zryw nazywa się tu subbotnikiem; w Polsce nosił on nazwę "czynu społecznego". W Donieckiej Republice Ludowej wprowadził go premier Aleksander Zacharczenko. Efekty widoczne są na pierwszy rzut oka. Kiedy odwiedzałem Gorłówkę kilkukrotnie w 2010 i 2013 roku, regres odczuwało się na każdym rogu. Dziś widać uprzątnięte śmieci, wyremontowane główne drogi i zamiecione chodniki. Wyremontowano lub przynajmniej zakryto zbombardowane budynki. A potem wywieszono flagi. Hurtem. Nie tylko na urzędach i budynkach użyteczności publicznej - niemal każdy salon fryzjerski i każdą budkę z kebabem zdobi czarno-niebiesko-czerwony sztandar z dwugłowym orłem. To propaganda czy przejaw patriotyzmu? Zapewne jedno i drugie. Państwowa machina działa sprawnie, ale podróżując przez miasta Donieckiej Republiki Ludowej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że "republikański patriotyzm" większości mieszkańców jest szczery. Celowo zaklejają oni nowymi naklejkami ukraińskie tablice rejestracyjne, do ubrań przyczepiają wstążki świętego Jerzego. Uważają, że to wojna o ich przestrzeń, ich symbole, ich język, ich tożsamość. Oraz o ich rosyjskość. Koło donieckiego dworca autobusowego rozłożył się niewielki stragan. Na blacie mienią się w słońcu ciasno poupychane suweniry z flagą Donieckiej Republiki Ludowej, portretami Władimira Putina, Józefa Stalina i premiera Zacharczenki. Są też pamiątki przedstawiające okryte wojenną chwałą oddziały separatystów. I naklejki z pogardliwym napisem: "Jestem dumny, że nie jestem Ukraińcem". - Po ile magnesy? - pytam sprzedawcę. - Te z flagami po dwadzieścia, z górnikami po czterdzieści, a z Putinem po siedemdziesiąt rubli - słyszę w odpowiedzi. - O, widzę, że Putin jest panu drogi - żartuję. - Bo nasz prezydent jest najlepszy - lodowatym tonem wtrąca stojąca obok emerytka. Ci, którzy się z tym nie zgadzają, siedzą cicho lub dawno już opuścili terytorium Republiki. Słowo-klucz: piwnica W piwnicy Polacy trzymają ziemniaki. Francuzi chłodzą w niej wina. W Donbasie piwnica służy jako straszak. Zwłaszcza na początku rewolucyjnej zawieruchy w miejscowych piwnicach znikali ci, których władza podejrzewała o współpracę z Kijowem. Wielu zaginęło na dobre. - Był taki czas, że mogłeś być aresztowany za rozmowę przez telefon na ulicy - opowiada miejscowy informator. - Składałeś babci życzenia urodzinowe, a tu nagle podjeżdżał patrol i oskarżał cię o naprowadzanie ognia artyleryjskiego. Separatyści wiedzieli, że to wierutna bzdura, ale potrzebna im była siła robocza do kopania okopów i grzebania poległych. Inny mieszkaniec Donbasu opowiada historię o miejscowym Janosiku. - Widzisz ten budynek? - wskazuje ręką. - To sklep jubilera. Któregoś dnia, kiedy to wszystko się dopiero zaczynało, podjechały trzy samochody. Wybiegli z nich bojownicy z automatami, zamknęli drogę, ze sklepu wyrzucili wszystkich pracowników. Potem napchali kosztowności do worów, wyszli na ulicę i zaczęli rozrzucać klejnoty po całej dzielnicy. Solidarność społeczna w wykonaniu DRL - puentuje. Zazwyczaj historie, które opowiadają mi miejscowi, są jednak mniej zabawne. W Charcyźku słyszę opowieść o ciężarnej kobiecie, która straciła dziecko w wyniku brutalnego przesłuchania na punkcie kontrolnym. W Debalcewie - o bezprawnej kradzieży samochodu przez uzbrojoną bandę. Wszyscy rozmówcy proszą o zachowanie anonimowości. Na początku wojny, w 2014 roku, władze Republiki nie panowały nad wszystkimi, nierzadko wielonarodowymi, oddziałami separatystów. Artiom Olchin - redaktor naczelny czasopisma "Nowa Ziemia" i historyk z donieckiego uniwersytetu - przekonuje mnie, że ten czas już minął. - Kiedy rozpoczyna się rewolucyjna zawierucha, zawsze znajdują się ludzie, którzy usiłują coś ukraść albo ugrać dla siebie. Teraz jest już porządek. Stworzono organy ochrony prawa i wszystko funkcjonuje jak w normalnym państwie - twierdzi Olchin. - Czego nie da się powiedzieć o dzisiejszej Ukrainie. Według historyka, dwa lata na ustanowienie nowego, porewolucyjnego porządku to mało: tłumaczy, że Rosja po rewolucji październikowej potrzebowała co najmniej pięciu lat, aby stanąć na nogi. Zapytany o formę rządów panujących w Republice, Olchin określa premiera Zacharczenkę jako wojskowego dyktatora. Zaraz jednak dodaje, że podczas wojny to zupełnie normalne, a wręcz niezbędne zjawisko. Uważa, że kiedy na froncie giną ludzie, młode państwo potrzebuje rządów twardej ręki. Sucho w kranach Olchinowi towarzyszy Aleksander Dmitrijewski, również dziennikarz "Nowej Ziemi". Obaj mężczyźni są zdeterminowanymi zwolennikami donbaskiej rewolty i przeciwnikami władzy w Kijowie. Obu można znaleźć na ukraińskim portalu Mirotworiec, zajmującym się wyszukiwaniem i opisywaniem "wrogów narodu": są tam również ich adresy, numery telefonów i życiorysy. Według autorów Mirotworca, Olchin i Dmitrijewski to "pomocnicy terrorystów, propagandyści-agitatorzy, prowokatorzy, ukrainofoby". Chcę poznać ich punkt widzenia. - Czy w Donbasie żyje się dziś lepiej niż przed oddzieleniem się od Ukrainy? - pytam. - Nie, żyje się gorzej - odpowiadają dziennikarze - to przecież czas wojny. Mężczyźni przyznają, że Republika boryka się z potężnymi problemami ekonomicznymi. Donbas był w końcu nierozerwalnie związany z ukraińską gospodarką. - Ale Ukraińcy mają większy problem z utratą naszego węgla, naszych fabryk i naszego dwudziestoprocentowego wkładu w PKB kraju - natychmiast dodaje Artiom Olchin. Zapytani o pozytywne efekty oddzielenia się od Ukrainy, dziennikarze wymieniają wprowadzony w Republice system socjalny, pozwalający najuboższym uzyskać zatrudnienie przy prostych, niewymagających kwalifikacji pracach. Można na przykład zamiatać ulice, otrzymywać podstawową pensję 3000 rubli (około 180 złotych) i wyżywienie w miejscu pracy. - System, który tworzy się właśnie w DRL, żadnemu człowiekowi umrzeć z głodu nie pozwoli - konstatuje Olchin. Aleksander Dmitrijewski uzupełnia, że w Doniecku od wojny ani razu nie podwyższono cen na media i komunalne usługi. Niezmieniające się ceny to jednak niewielka rekompensata wobec faktu, że w wielu domach nadal brakuje podstawowych mediów, takich jak prąd czy bieżąca woda. Jeszcze gorzej jest za miedzą, w tak zwanej Ługańskiej Republice Ludowej. Przechodząca po rzece Doniec linia frontu zniszczyła wiele punktów ujęcia wody. W Ługańsku krany wysychają każdego wieczora. W stutysięcznym Ałczewsku woda pojawia się raz na trzy dni, dlatego każde mieszkanie wypełnione jest dziesiątkami butelek i baków. Z wodą do picia, prania, gotowania. Udaję się do ŁRL. Druga Republika Ługańska Republika Ludowa sprawia depresyjne wrażenie. O ile centrum Doniecka od czasu rewolty zmieniło się nieznacznie - działają tam supermarkety, kawiarnie, restauracje, kina - o tyle puste aleje Ługańska, obudowane z obu stron wysokimi, masywnymi blokami, przywodzą na myśl rzeczywistość totalitarnego reżimu. Na budynkach administracji publicznej powieszono błękitno-niebiesko-czerwone flagi z ogromną czerwoną gwiazdą. Kino Ukraina symbolicznie zmieniło swą nazwę na kino Ruś. Z ulic miasta zniknęła spora sieć tramwajowa. Choć w Drugiej Republice jest zdecydowanie biedniej, ceny są tu wyższe niż w DRL. Przejazd środkami transportu miejskiego kosztuje osiem-dziesięć rubli (w Doniecku dwa-siedem rubli). Zwykłe pomidory są towarem luksusowym - za kilogram trzeba zapłacić aż 350 rubli (około dwudziestu złotych). Dlatego największe kolejki w każdym sklepie ustawiają się do stoiska z dotowanymi przez państwo towarami socjalnymi: kaszą, ziemniakami, ryżem. Tylko na to stać przeciętnego ługańskiego emeryta. Różnice pomiędzy obiema Republikami są też wyraźnie widoczne na polu propagandy politycznej. W przeciwieństwie do rządzących w DRL, władze ŁRL zdecydowały się na wprowadzenie cenzury treści internetowych - zablokowano na przykład ukraińskie portale informacyjne. Panuje tu też o wiele większy strach przed zamachami i prowokacjami. A nazywając rzeczy po imieniu - prawdziwa szpiegomania. Przygotowując materiał o stanie transportu publicznego w mieście Ałczewsk, odwiedzam budynek miejscowej administracji, gdzie urzędnicy najpierw dokładnie sprawdzają autentyczność mojej akredytacji prasowej, a następnie informują służbę bezpieczeństwa o pojawieniu się podejrzanego dziennikarza. Zarówno dyrektorka ałczewskiego departamentu informacji, jak i zastępca mera miasta, nie są gotowi brać na siebie odpowiedzialności za udzielenie jakichkolwiek informacji. Mer Natalia Piatkowa jest tego dnia nieobecna, więc urzędnicy radzą mi zwrócić się z pytaniem do ministra transportu Ługańskiej Republiki Ludowej. Tymczasem rzekomo strategiczne pytania, które chce zadać, brzmią: "ile trolejbusów wychodzi obecnie na linie" oraz "dlaczego bilety ulgowe można kupować tylko przez trzy dni w tygodniu". A może nie należy się temu dziwić? Nawet w centrum Ługańska łatwo natknąć się na leżące wraki rakiet. Niejeden dom straszy pustymi oczodołami wybitych okien. Inne wyglądają jak pacjent po przejściu ostrej ospy - dziury w elewacji pozakrywano tynkiem więc całe budynki upstrzone są szarymi plamkami. Do pokoju daleko Wracam do DRL. Na placu Lenina w Doniecku trwa uroczystość związana z drugą rocznicą oderwania się od Ukrainy. - Kochamy pokój! Pokażmy całemu światu, że Doniecka Republika Ludowa pragnie pokoju! - krzyczy postawny mężczyzna w średnim wieku. Zaraz po nim na scenę wychodzi grupa uczennic, chóralnie wykonujących znany utwór Poliny Gagariny Milion głosów. "Ludzie wciąż szukają miłości, wierzą, że znajdą miłość, są nas miliony!" - śpiewają dziewczęta, a wraz z nimi tłum zgromadzony na placu. To lennonowskie Imagine w wersji rosyjskiej. Mam jednak wrażenie, że tęsknota za Związkiem Radzieckim i nienawiść do Ukraińców są w Republice uczuciami silniejszymi niż pragnienie pokoju. Zresztą obie strony umiejętnie podsycają wrogie nastroje. Jewgienij z urzędu miasta w Gorłówce wspomina kolegów, z którymi przepracował czterdzieści lat. - Kiedy wybuchła wojna, nie walczyłem, zamieniłem pracę w milicji na fuchę urzędnika - tłumaczy mężczyzna. - Ale nie wyjechałem na ukraińską stronę. I tylko dlatego dla moich byłych przyjaciół jestem zdrajcą, separatystą. Widnieję na ich czarnej liście. Nigdy już nie wjadę na Ukrainę. - Nie mogę już oglądać telewizji ukraińskiej ani słuchać języka ukraińskiego - żali się chcąca zachować anonimowość urzędniczka instytucji kulturalnej spod Ługańska. - Te bydlaki celowo strzelały po naszych osiedlach. Chowałam się w piwnicy... Opłakiwałam dzieci sąsiadki. Zbierałam z ulicy dziesiątki ptaków zabitych przez falę uderzeniową. I widziałam, jak ukraiński helikopter zrzucał do naszego jeziora dziesiątki trupów - opowiada kobieta. Myślę, że większość historii jest prawdziwa, ale fragment o helikopterze to osiedlowa plotka, przekazywana z ust do ust. Utwierdza mieszkańców Republiki w przekonaniu, że to oni są szlachetną stroną tej wojny. A Ukraina oskarża separatystów. Zarzuca się im stosowanie tortur, nieludzkie traktowanie jeńców, organizowanie poniżających parad jeńców. Oskarża się ich o rozpad kraju, ślepe posłuszeństwo putinowskiej Rosji. Obie strony konfliktu łączy jedno: nikt nie wierzy, że wojna wybuchła spontanicznie. Doniecka ulica obwinia o jej zainspirowanie Europę, Amerykę i oligarchów. Kijowska - Putina i oligarchów. A tymczasem w Donbasie rośnie już pokolenie wojny. Oglądając zniszczenia w jednej z bardziej dotkniętych konfliktem dzielnic Doniecka, natrafiam na dwóch kilkuletnich chłopców, biegnących ulicą z plastikowymi karabinami. - Zabiję cię, ukrofaszysto! - krzyczy jeden z nich. - Za Republikę! Filip Faliński Artykuł ukazał się w wydaniu internetowym dwumiesięcznika "Nowa Europa Wschodnia". Filip Faliński jest dziennikarzem, podróżnikiem, rusycystą i wschodoznawcą. Autor bloga stacjafilipa.pl i współpracownik Instytutu imienia Oskara Kolberga.