Z pamiątkowej tablicy wynika, że Łuk Triumfalny powstawał w latach 2016-2019. Liczący 12 pięter budynek z betonu i stali z zewnątrz wykończono marmurem i hartowanym szkłem. W środku mieszczą się biura i podziemny parking. Jesteśmy na Wyspie Diamentowej - rzut kamieniem od centrum stolicy Kambodży, Phnom Penh i około 10 tysięcy kilometrów od Paryża. Inspirowana francuskim stylem empire budowla jest częścią osiedla "Elysée". Skojarzenia z paryskimi Polami Elizejskimi są słuszne, bo poza Łukiem także inne okoliczne budynki mocno czerpią z francuskiej estetyki. Stoliki i parasole przy nielicznych kawiarniach przypominają te paryskie, a trotuary zdobią donice z roślinami. Wielbiciele francuskich klimatów - o ile ich na to stać - mogą zamieszkać przy Promenade des Champs-Élysées, w kamienicy z widokiem na Mekong. To wynik mariażu tego, co współczesna, głodna inwestycji Kambodża kocha najbardziej: zachodniego stylu i chińskich pieniędzy. Nie tylko stolica Francji była inspiracją dla azjatyckich architektów. Jeśli ktoś preferuje styl anglosaski, wystarczy, że przeniesie wzrok na drugą stronę ulicy. Rozciąga się tam osiedle domów jednorodzinnych "Elite Town". Już same nazwy obsadzonych krzewami ulic nie pozostawiają wątpliwości co do ambicji deweloperów: Harvard Street krzyżuje się z Princeton Road, od której odchodzą ulice Yale, Columbia, Stanford i Berkeley. Mieszkańców nigdzie nie widać, ale przy pobliskiej Elite Road mieści się nowo wybudowana ambasada Korei Południowej i zespół gmachów kanadyjskiej prywatnej szkoły. Już krótki spacer po okolicy wystarczy, żeby przekonać się, że poza szykownymi fasadami budynków nie ma tu na czym zawiesić oka. Odkąd większość mieszkających tu Chińczyków spakowała się i wyjechała, ociekająca przepychem wyspa - po khmersku zwana Koh Pich - jest pogrążona w głębokim letargu. Zamieszkałem w tym wyludnionym miasteczku na ponad tydzień, żeby dowiedzieć się dlaczego. Chińskie eldorado Gdy w 2006 roku rząd Kambodży podpisał umowę o wszechstronnym partnerstwie z Chinami, w królestwie niemal z dnia na dzień wystrzeliły inwestycje z Państwa Środka. Niedorozwinięty w porównaniu z sąsiadami kraj potrzebował nowych dróg, mostów, elektrowni, grantów i pożyczek. Chińskie banki i inwestorzy chętnie je oferowali, a Kambodżańczycy odwdzięczali się ziemią sprzedawaną po okazyjnych cenach. Na przejętych przez wschodnioazjatyckich przedsiębiorców działkach zaczęły rosnąć wieżowce, centra handlowe, hotele i kasyna. Ponad 100-hektatowy skrawek lądu nad rzeką Basak, która właśnie tutaj wpada do przepływającego przez kambodżańską stolicę Mekongu, był łakomym kąskiem dla khmerskich i chińskich biznesmenów. Jeszcze 20 lat temu na bagnistym terenie stało tylko kilkaset chat, w których mieszkały rybackie rodziny. Gdy w 2006 roku władze podpisały z prywatną firmą umowę na budowę wysokiej klasy biur i mieszkań, ziemię, na której żyli rybacy, sprzedano, a ich samych wysiedlono. Na osuszonym terenie stanął ozdobiony posągami lwów budynek nieprawdziwego "urzędu miasta". Nieopodal powstały hala konferencyjno-wystawiennicza, kino, budynek straży pożarnej i pole golfowe. Okoliczne działki pod budowę biur i apartamentowców sprzedano kilku chińskim i miejscowym deweloperom. Dla lepszego efektu marketingowego "wyspę nad kanałem" - jak dawniej o niej mówiono - przemianowano na Diamentową. W ten sposób teren dawnej rybackiej wsi stał się jednym z pierwszych "borey" - prywatnych miasteczek dla zamożnych lokatorów, których w kolejnych latach powstało w Kambodży kilkaset. W tym samym czasie w królestwie zaroiło się od nowobogackich Chińczyków: przedsiębiorców i wczasowiczów. Przybysze z Państwa Środka stali się największą grupą turystów odwiedzających starożytne khmerskie świątynie, a wielu chciało inwestować w szybko rozwijającym się kraju. Rynek nieruchomości wydawał się do tego świetną okazją. O Wyspie Diamentowej mówiono jako o nowej, reprezentacyjnej dzielnicy Phnom Penh. Lepiej się spieszyć z inwestowaniem tam pieniędzy - radzili agenci nieruchomości - bo później będzie już tylko drożej. Martwe ulice Kawalerka, którą wynajmuję, mieści się prawie na samym szczycie jednego z miejscowych kondominiów. Widać stąd niemal całą senną wyspę i słychać odgłosy z pobliskich placów budowy. Właściciel - khmerski przedsiębiorca - opowiada, że mieszkanie kupił ze wspólnikiem w 2020 roku. Zapłacił 100 tysięcy dolarów, kwotę, za którą obecnie w mieście można kupić trzy podobne lokale. Dziś jest gotów sprzedać je od ręki, nawet gdyby miał na tym trochę stracić. Kiedy Chińczycy wyjechali, wszędzie zrobiło się pusto - wyjaśnia. Ceny nieruchomości przestały rosnąć. Nie ma chętnych kupców i nawet najemcy zdarzają się rzadko. Nic zresztą dziwnego, bo zakurzona okolica nie jest zbyt przyjemnym miejscem do życia. Krótki spacer po osiedlu wystarczy, by utwierdzić się w pewności, że prawie nikt nie mieszka tu na stałe. W zwykłe dni tygodnia widać głównie robotników budowlanych, dostawców jedzenia i kierowców tuk-tuków. W cichych sklepikach spożywczych, których wejścia udekorowano czerwonymi lampionami, za ladami stoją chińscy sprzedawcy. Większość zalegających na półkach produktów jest importowana prosto z Państwa Środka. Z szyldów w pobliżu "Elysée" wynika, że mieści się tam kilka chińskich biur nieruchomości, siedziby prywatnych klinik i szpitali. Jest też kilka otwartych, ale pozbawionych klientów restauracji i kawiarni. Barista w jednej z nich zaprasza na espresso i przyznaje, że przeważnie jest tu bardzo cicho - od otwarcia aż do szóstej, kiedy zamyka biznes i motocyklem jedzie do domu w mieście. Mieszczący się niedaleko salon luksusowej marki zegarków nawet w ciągu dnia jest zamknięty na cztery spusty. Dalej na północ martwe ulice i opuszczone place zdobią ogłoszenia o biurach do wynajęcia i apartamentach na sprzedaż. Rząd za rzędem ciągną się nieukończone domy, kamienice o cudzoziemskich fasadach i apartamentowce o wykwintnych nazwach. Ale rozkopane place budowy, puste rusztowania i nieczynne fontanny nie zachęcają do planowania przeprowadzki. Obok zbudowanego w neoklasycystycznym stylu "urzędu miasta" i zdobiących skwer betonowych altan z kariatydami grupka robotników je na trawie obiad. Z niszczejących fasad kina i sali konferencyjnej odpadają płaty tynku. Żeby poczuć atmosferę prawdziwego miasta, trzeba wsiąść do taksówki i pojechać do śródmieścia. Wyspa ożywi się dopiero w czasie weekendu. Atrakcja turystyczna Khmerowie i Khmerki pytani o Koh Pich powtarzają jedno słowo: "drożyzna". Zwyczajnych mieszkańców Phnom Penh nie stać nie tylko na mieszkanie tutaj, ale nawet na zakup posiłku. Ceny jedzenia są dwukrotnie wyższe niż w centrum miasta. Mimo to od piątkowego wieczoru do niedzieli Wyspa Diamentowa przyciąga młodzież i rodziny z dziećmi. Przyjeżdżają, żeby zobaczyć kawałek udawanej Europy i zrobić sobie kilka selfies. Pod Łukiem Triumfalnym zatrzymuje się autokar z zachodnimi emerytami. Przez kilka minut rozglądają się ciekawie, kręcąc głowami. Na koniec robią sobie grupowe zdjęcie i szybko odjeżdżają. Po południu nadrzeczna promenada zapełnia się biegaczami. Równe i puste chodniki świetnie nadają się również do jazdy na desce albo na rowerze. Wśród weekendowych gości są absolwenci jakiegoś miejscowego uniwersytetu w togach, którzy na tle fantazyjnej architektury urządzają sobie sesję fotograficzną. Zamożniejsi turyści z innych części miasta przysiadają na krótko w jednej z paru otwartych kawiarni albo odwiedzają pobliski tor wrotkarski. Większość tylko patrzy. Mafie z Państwa Środka W lepszych czasach lokatorami i bywalcami Wyspy Diamentowej byli klienci i pracownicy okolicznych kasyn. Dwa takie megakompleksy, z pokojami hotelowymi i restauracjami, stoją niedaleko, po drugiej stronie kanału. W miarę jak w całym kraju powstawało ich coraz więcej, a do królestwa ściągali wschodnioazjatyccy inwestorzy, media zaczęły donosić o mafijnych porachunkach, tajemniczych morderstwach i strzelaninach z udziałem cudzoziemców. Wkrótce kambodżańskie władze zdały sobie sprawę, że ich kraj stał się atrakcją nie tylko dla uczciwych biznesmenów, ale także dla uciekających przed prawem chińskich oszustów i kryminalistów. Gangsterzy używali kasyn jako przykrywek do prania pieniędzy i dokonywania internetowych oszustw. W setkach nielegalnych call centers - służących do wyłudzania pieniędzy od ofiar mieszkających w Chinach, Wietnamie, Tajlandii i Malezji - zatrudniali pod przymusem ludzie z okolicznych krajów, skuszonych wcześniej obietnicami łatwego zarobku. Gdy w 2019 roku rząd w Phnom Penh zakazał wreszcie prowadzenia ze swojego terytorium hazardu online, a policja zaczęła prowadzić naloty na podejrzane przedsiębiorstwa, chińscy pracownicy niemal z dnia na dzień zaczęli wyjeżdżać. Ci, którzy mieszkali w okolicach Wyspy Diamentowej, najpierw przenieśli się do miasta Sihanoukville na południu, a później w ogóle zniknęli. Jeśli wierzyć rządowym danym, do końca roku Kambodżę opuściło 450 tysięcy obywateli Chin. Wkrótce później wybuchła pandemia i zamarł także ruch turystyczny, a niedoszła enklawa bogactwa na Mekongu zaczęła podupadać. Zostali w niej ci, którzy nie mieli "planu B": właściciele sklepików i restauracji, którzy nie znali żadnego języka poza chińskim, a przenosząc się tu liczyli - nie bez podstaw - że ich klientami będą wyłącznie rodacy. Dziś zza kontuarów obserwują weekendowy tłumek ciekawskich i podobnie jak agenci nieruchomości, czekają z nadzieją, że goście z Chin wrócą, gotowi znów wydawać pieniądze w ekskluzywnej dzielnicy marzeń. Z Phnom Penh dla Interii Tomasz Augustyniak