Gdy 20 marca 2003 r. amerykańskie wojska rozpoczęły inwazję na Irak, nie brakowało opinii, że dla USA może to być nowy Wietnam. Istniały uzasadnione obawy, że nieprzygotowana operacja i brak pomysłu na dalsze postępowanie wobec kraju po obaleniu Saddama Husajna skończą się klęską. Normalność z oporami Po szybkim rozprawieniu się z armią iracką dla pewnych siebie Amerykanów zaczął się żmudny proces "budowania demokracji" w kraju nad Zatoką Perską. Niemal codziennie dochodziło do krwawych zamachów organizowanych przez niedobitki saddamowskiej partii BAAS i terrorystów związanych z Al-Kaidą. Ofiarami padali zarówno cywile, jak i żołnierze koalicji. W ciągu ostatnich dwóch lat zginęło ponad 1200 amerykańskich marines, a straty byłyby o wiele większe, gdyby nie zaawansowane technologicznie wyposażenie US Army. Tu trzeba jednak zaznaczyć, że poważne straty notują wciąż siły irackie, które stopniowo przejmują z rąk Amerykanów kontrolę nad krajem. Życie w Iraku zapewne jeszcze będzie odbiegać od tego, co uznajemy za normalność choćby w Polsce. Wciąż dochodzi do samobójczych ataków, a po zmroku mało kto decyduje się na wyjście z domu. Ale widać już oznaki normalizacji. - Apogeum irackiej partyzantki przypadło na jesień 2004 r. Obecnie działania są rzadsze i mniej efektywne - twierdzi Michał Buslik, niezależny ekspert wojskowy. Dlaczego się udało? W ostatnich dniach również dochodzi do zamachów, ale zmniejszyła się ich skuteczność , szczególnie w stosunku do wojsk okupacyjnych. Z czego wynika ten sukces? Buslik wymienia kilka przyczyn. Według niego znaczenie mają masowe aresztowania wśród sunnitów, którzy nie akceptują nowych porządków w Iraku. Wielkim sukcesem Amerykanów było również zrównanie z ziemią Faludży. Miasto uznawane za bazę wypadową partyzantów zostało zniszczone w listopadzie ubiegłego roku. To podcięło skrzydła irackiemu ruchowi oporu. Kolejnym ciosem w podziemie były styczniowe wybory do Zgromadzenia Narodowego. Okazało się, że Irakijczycy (głównie szyici i Kurdowie, sunnici wybory zbojkotowali) nie dali się zastraszyć groźbom terrorystów i gremialnie ruszyli do urn wyborczych. Nagle okazało się, że terroryści nie mogą liczyć na poparcie narodu irackiego, który jasno opowiedział się za normalnością, a przeciw zamachom i terrorowi. Co z tego mamy Jak wygląda na tym tle udział Polski w wojnie w Iraku? Nad Zatoką Perską wciąż stacjonuje 1700 Polaków, którzy wraz z żołnierzami międzynarodowej koalicji kontrolują południowo-centralną strefę kraju. Ich obecność według polityków miała wzmocnić pozycję Polski na arenie międzynarodowej, a także przynieść nam wymierne korzyści w postaci kontraktów na odbudowę Iraku. Jak na razie wiadomo tylko, że iracka przygoda kosztowała nas około 1,5 miliarda złotych. Wysłanie wojsk bez zgody społeczności międzynarodowej dało skutki odwrotne do zamierzonych - straciliśmy w oczach europejskich partnerów, a Amerykanie nie zaoferowali nam niczego w zamian. Nieciekawie wygląda tez sprawa kontraktów. Co prawda według ministra obrony narodowej ich wartość równoważy sumę wydatków, ale większość z nich pozostaje na papierze, bo polskie firmy nie kwapią się do działalności w niebezpiecznych irackich realiach. Cóż, zostaje nam satysfakcja, że być może za kilkanaście lat Irakijczycy podziękują nam za uwolnienie kraju od Saddama. I ulga, że już za osiem miesięcy polscy żołnierze będą mogli opuścić bazy w Iraku w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Szymon Jadczak Zobacz także: IRAK - raport specjalny