Donald Trump nie zadzwonił jeszcze do Joe Bidena, by pogratulować mu zwycięstwa. Taki gest uznaje się za symboliczne uznanie i "przypieczętowanie" werdyktu wyborców. Może przypomniał mu się Al Gore, który w 2000 roku, po podaniu przez media wyniku wyborów, zadzwonił do George'a W. Busha, uznał swoją porażkę, a później... skontaktował się ponownie, by wycofać swoje słowa, pod wpływem zaskakujących wieści z Florydy. Gdy dzwonił po raz trzeci, ostatecznie już gratulował Bushowi zwycięstwa. Odpowiedzialność amerykańskich stacji Jak to w ogóle możliwe, że media ogłaszają prezydenta? - dziwią się niezaznajomieni z amerykańskimi zwyczajami obserwatorzy. AP, CNN, NBC, ABC, Fox News analizują oficjalne wyniki podawane przez komisje wyborcze i gdy zamknięci w osobnym pomieszczeniu statystycy uznają, że "ten drugi" nie ma już matematycznych szans, ogłasza się "tego pierwszego" prognozowanym zwycięzcą w danym stanie. A gdy pęka bariera 270 głosów elektorskich - prognozowanym zwycięzcą całych wyborów. Stacje robią to z dużą odpowiedzialnością, gdy mają absolutną pewność, zwłaszcza po tym, jak w 2000 r. zbyt szybko "przyznano" Florydę Gore'owi, a następnie, również pochopnie - Bushowi. Z czysto formalnego punktu widzenia wybory prezydenta... jeszcze się nie odbyły. Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych, które wskazuje głowę państwa, zbiera się dopiero 14 grudnia. Ich głosy zostaną policzone i ogłoszone 6 stycznia na uroczystym, połączonym posiedzeniu obu izb Kongresu. I wtedy będzie można mówić o oficjalnym, ostatecznym wyborze Joe Bidena na prezydenta. Awantura o Florydę Skąd pewność że będzie to Joe Biden? Według licznika agencji AP kandydat demokratów może już być pewien 290 głosów elektorskich. I to przed ostatecznym wynikiem w Georgii, gdzie Biden prowadzi o 10 tys. głosów, ale już zapowiedziano, że będzie ponowne liczenie. To jedyny stan, gdzie różnica między kandydatami jest tak zbliżona. Tyle że sama Georgia niczego Trumpowi nie daje. I to jest ta zasadnicza różnica z 2000 rokiem. Wówczas Floryda decydowała o tym, kto zostanie prezydentem. Zwycięstwo Gore'a lub Busha dawało automatycznie akces do Białego Domu jednemu lub drugiemu. Ostatecznie zadecydowało 537 głosów na korzyść republikanina. Odbyło się to w okolicznościach, które do dziś budzą ożywione dyskusje, a nawet oskarżenia o "kradzież" wyborów. Sztab demokratów zorientował się, że wiele starszych osób na Florydzie nie zrobiło dziurkaczem do głosowania pełnych "dziurek" na swoich kartach wyborczych. Zostawało wgniecenie bądź dyndający kawałek papieru, przez co maszyny nie zaliczały takiego głosu. Wyborom na Florydzie towarzyszyło też wiele nieprawidłowości (np. błędne wpisanie tysięcy osób na listę nieuprawnionych do głosowania czy mylące dwustronne karty wyborcze). Batalia sądowa dotyczyła nie tylko tego, czy można wliczać nie do końca przedziurawione karty, ale czy w ogóle należy ręcznie przeliczać głosy. Koniec końców - w największym skrócie - Sąd Najwyższy uznał, że stan Floryda naruszył konstytucję, stosując różne standardy traktowania kart wyborczych, na których dziurkacz nie spowodował odpadnięcia całego kawałka papieru - jedne hrabstwa podczas liczenia ręcznego takie głosy uznawały, inne nie. SN stwierdził również, że nie starczy czasu na powtórne policzenie głosów przed zebraniem się Kolegium Elektorów (termin jest określony w konstytucji), zatem należy wstrzymać całą procedurę. Decyzja ta sprawiła, że to Bush został prezydentem. Co sztab Trumpa powie sądowi I teraz przenosimy się 20 lat do przodu. Donald Trump, nie mogąc pogodzić się z porażką, oskarża demokratów o fałszowanie wyborów i zapowiada batalię sądową. Wyjaśnijmy, że głosy liczą tysiące osób - demokraci ramię w ramię z republikanami. Podobnie zresztą jak w Polsce, gdzie też członkowie partii zasiadają w komisjach wyborczych i patrzą sobie na ręce. Trudno sobie wyobrazić, by opozycja "przekręciła" wybory w takiej Georgii - stanie rządzonym przez republikanów, gdzie republikańskie władze nadzorują proces liczenia głosów. Sztab Donalda Trumpa ma jednak pełne prawo zgłaszać wszelkie nieprawidłowości, domagać się wyjaśnień, wreszcie interweniować w sądach. Tyle że na razie poza barwnymi anegdotami i histerycznymi tweetami pisanymi caps lockiem żadnych dowodów na masowy spisek nie przedstawiono. Prezydent i jego rodzina rozpowszechniali natomiast fałszywe screeny mające ilustrować nagłe dopisanie Bidenowi 100 tys. głosów; uprawniony jest więc wniosek, że owe dowody są poszukiwane po omacku, na chybił-trafił, że najpierw postawiono tezę o przekręcie, a teraz próbuje się coś pod tę tezę znaleźć. Ale Trump i jego otoczenie mają też drugą narrację - o legalnych i nielegalnych głosach, w zależności od terminu ich wpłynięcia. Prezydent uważa, że głosy, które wpłynęły do komisji wyborczych po 3 listopada, są nielegalne i nie należy ich uznawać. I z taką tezą właśnie planował zwracać się do sądów. Jest z tym jednak kilka problemów: Wyborcy, którzy wysyłali karty wyborcze 3 listopada, robili tak dlatego, że dopuszczały tego przepisy wyborcze w części stanów. Czarno na białym prawo stanowiło więc, że mogą to zrobić. Trump chce dowieść, że to niezgodne z konstytucją. Tyle że unieważniłby tym samym głosy oddane przez żołnierzy na misjach zagranicznych, co trudno byłoby wytłumaczyć wyborcom. A nawet gdyby cała operacja pt. "głosy, które wpłynęły po 3 listopada, są nielegalne", to... i tak by przegrał. W Pensylwanii Biden wyszedł na prowadzenie, gdy liczono głosy jeszcze z 3 listopada. Przywódcy już wiedzą I dochodzimy do sedna sprawy i powodu, dla którego powtórka z 2000 roku jest niemożliwe. Przewaga Joe Bidena w kluczowych stanach takich jak Pensylwania, Arizona, Wisconsin, Michigan, Nevadzie wynosi kilkadziesiąt tysięcy głosów, nie kilkaset sztuk. W skali całego kraju są to już ponad cztery miliony głosów więcej dla demokraty. Mówiąc brzydko - nie ma się czego chwycić, żeby w jakiś cudowny sposób, dzięki Sądowi Najwyższemu, odwrócić wynik wyborów. O tym, że Joe Biden wygrał, a Donald Trump przegrał, doskonale wiedzą najważniejsi światowi przywódcy, którzy złożyli już temu pierwszemu oficjalne gratulacje z okazji wyboru na urząd prezydenta. Już nawet ze strony republikanów (Fox News, Rick Santorum...) słychać głosy, że Donald Trump powinien przyjąć werdykt wyborców z godnością. I chwycić za słuchawkę.