Łukaszenka wyznaczył też termin wyborów do Rady Republiki, izby wyższej - odbędą się one w okresie od 14 lipca do 14 października. Niezależne białoruskie portale internetowe informują, że część opozycji zamierza wybory zbojkotować. Białoruska opozycja nie ma obecnie w parlamencie swych przedstawicieli i wątpi, by na Białorusi cokolwiek się zmieniło, nawet gdyby w wyniku wyborów do izby niższej weszło choć kilku przeciwników Łukaszenki. Autokratyczny prezydent powiedział wprawdzie w zeszłym miesiącu, że obecność opozycji w parlamencie poprawiłaby wizerunek Białorusi. Lecz zaraz dodał, że wątpi, by partie opozycyjne zdobyły dość głosów, by umieścić swych przedstawicieli w izbie niższej. Lider opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej Anatolij Labiedźka powiedział agencji Reutera, że główną kwestią jest to, ilu oponentom prezydent zezwoli na wejście do parlamentu. Może się okazać, że w nowym parlamencie znajdzie się "czterech, pięciu albo sześciu przedstawicieli opozycji" - oświadczył Labiedźka. Dodał, że "niektórzy na Zachodzie" zaakceptowaliby takie głosowanie. "Nie potrzebujemy kilku przedstawicieli opozycji w parlamencie - powiedział Lebiedźka. - To, czego rzeczywiście potrzebujemy, to uczciwe wybory". Bojkot wyborów zapowiedziała Konserwatywno-Chrześcijańska Partia Białoruski Front Narodowy (BNF). Jej wiceprzewodniczący Jury Bieleńki uznał, że udział sił opozycyjnych w wyborczej farsie byłby bardzo ważnym krokiem w kierunku pożądanej przez Łukaszenkę legitymizacji Izby Reprezentantów. Bieleńki nie wyklucza, że "szykuje się jakieś referendum, być może w sprawie zjednoczenia (Białorusi) z Federacją Rosyjską". Wiceprzewodniczący BNF ostrzega, że jeśli społeczność międzynarodowa zalegalizuje Izbę Reprezentantów, "każdy anszlus" zatwierdzony przez tę izbę będzie formalnie wyglądał na prawowity. Wybory zamierza też zbojkotować "Młody Front". Jego aktywistka Nasta Pałażanka zapowiedziała zorganizowanie kampanii pod hasłem "Twój głos został już ukradziony", mającej przygotować ludzi do wyjścia na ulice. Przywódca opozycyjnej Partii Komunistów Białorusi Siarhiej Kaliakin jest przekonany, że opozycjoniści nie dostaną się do parlamentu. Kaliakin spodziewa się brutalnej kampanii politycznej, "być może bardziej brutalnej niż kampania z 2004 roku" i przewiduje "pełny zestaw politycznych działań", takich jak naciski, niedopuszczanie do agitacji czy odmowa rejestracji. Niemniej Kaliakin uważa, że opozycja powinna wziąć udział w wyborach, bo "najważniejsza w każdej politycznej kampanii jest walka o serca i umysły obywateli". W wyborach nie zamierza kandydować lider ruchu "O wolność" Alaksandr Milinkiewicz, który jednocześnie deklaruje gotowość pomagania w kampanii opozycyjnym kandydatom. Milinkiewicz podkreśla, że ruch "O wolność" nie jest partią polityczną. Podobnie obywatelska kampania "Europejska Białoruś" nie zamierza uczestniczyć w wyborach, a większość jej aktywistów opowiada się za bojkotem. Pod rządami reżimu Łukaszenki nie ma warunków do "mniej więcej przejrzystego i uczciwego procesu wyborczego" - uważa działacz kampanii Andrej Sannikou. Reuters przypomina, że od połowy lat 90. XX wieku żadnych wyborów na Białorusi nie uznano za uczciwe. USA i Unia Europejska zabroniła wjazdu Łukaszence i dziesiątkom przedstawicieli jego reżimu w reakcji na zmanipulowane wybory prezydenckie w 2006 roku. Przewodnicząca Centralnej Komisji Wyborczej Lidia Jarmoszyna oceniła, że międzynarodowe uznanie wyborów jest "ważne dla kraju". "Przez nieuznanie wyborów cierpią przede wszystkim nasze struktury polityczne, które nie mają odpowiedniego szczebla kontaktów. Cierpią także nasze interesy ekonomiczne" - przyznała Jarmoszyna, której słowa cytuje niezależna agencja BiełaPAN.