Dziennik przypomina, że w ostatnich tygodniach administracja Obamy m.in. poparła "zdrowe relacje" pomiędzy Iranem i Syrią oraz przeprosiła libijskiego przywódcę Muammara Kadafiego za nieodpowiednią reakcję na ogłoszenie przez niego "dżihadu" przeciwko Szwajcarii. Natomiast, jeśli chodzi o Izrael, Waszyngton bez trudu publicznie wyraża oburzenie - podkreśla gazeta. Wiceprezydent USA Joe Biden potępił ogłoszenie budowy 1600 domów w Zachodniej Jerozolimie przez średniej rangi izraelskiego urzędnika, mimo że budowa nie ruszy przez co najmniej trzy lata. Jednak ani to, ani kilkakrotnie powtarzane przeprosiny izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu nie zapobiegły nazwaniu później tej decyzji przez amerykańską sekretarz stanu Hillary Clinton "obrazą dla Stanów Zjednoczonych". Powołując się na źródła w Białym Domu "WSJ" sugeruje, że nastąpiło to na polecenie samego prezydenta Obamy. "WSJ" przekonuje, że ciężko zrozumieć, dlaczego Waszyngton zdecydował się na kryzys dyplomatyczny w relacjach ze swoim najbardziej rzetelnym sojusznikiem na Bliskim Wschodzie. Przekonuje, że USA potrzebują poparcia Izraela, by powstrzymać irański program atomowy środkami dyplomatycznymi lub poprzez sankcje. Izrael ogranicza swoje działania wobec tego państwa proporcjonalnie do poczucia bezpieczeństwa związanego z amerykańskimi gwarancjami. Jeśli poczuje, że relację z USA się pogorszyły mniej będzie się liczył ze zdaniem amerykańskich władz w tej sprawie. Gazeta przekonuje również, że izraelskie osadnictwo ciężko uznać za główną przeszkodę w negocjacjach pokojowych z Palestyńczykami. Po wycofaniu w 2005 roku osadników z Gazy przeszła ona w ręce radykalnego Hamasu - podkreśla dziennik. Jeśli administracja Obamy, podobnie jak Europejczycy, stanie się adwokatem Palestyńczyków ciężko jej będzie uzyskać ustępstwa ze strony Izraela. A jedyne realistyczne porozumienie pokojowe będzie musiało przewidywać zmianę granic z 1967 roku i wymianę terytoriów - przekonuje "WSJ".