Demonstracje i przemoc w Egipcie w ostatnich dniach może i wyglądają jak powtórka ze społecznej rewolucji, która obaliła rządy Hosniego Mubaraka, jednak ich charakter jest zasadniczo inny - na ulice wychodzą nie zwykli obywatele domagający się upadku dyktatury, lecz "chuligani, młodzi gniewni, a także przedstawiciele dawnych sił bezpieczeństwa oraz brutalnej i skorumpowanej policji" - ocenia waszyngtoński dziennik. Islamski prezydent Mohammed Mursi ma zdecydowanie większe poparcie społeczne niż jego poprzednik, ale on sam i Bractwo Muzułmańskie, z którego się wywodzi, przyczyniły się do kryzysu, stosując niektóre taktyki dawnego reżimu - pisze "WP". Wytyka przy tym, że prezydent wybrany w demokratycznych wyborach w czerwcu 2012 r. nazywał przedstawicieli opozycji przestępcami, próbował uciszać prasę i stosował autokratyczne praktyki, by forsować swoje inicjatywy. Z kolei przywódcom opozycji, obejmującej zarówno środowiska świecko-liberalne, jak i zwolenników Mubaraka, amerykańska gazeta zarzuca, że nie chcą stosować się do demokratycznych zasad funkcjonowania państwa mimo woli społeczeństwa, zamanifestowanej w wyborach i referendum ws. konstytucji. "Słabość i nieprzejednanie obu stron umocniły siły anarchistyczne w kraju, w tym policję niereformowaną od czasów Mubaraka, chuliganów i młodych bezrobotnych, którzy w zeszłym tygodniu dopuszczali się przemocy w Kairze i innych miastach - punktuje "WP". Według gazety widać jednak pierwsze sygnały świadczące o tym, że rząd i opozycja uznają potrzebę pojednania. Lider opozycji Mohammed ElBaradei ogłosił, że jest otwarty na dialog z władzami, spotkał się z Bractwem Muzułmańskim i zadeklarował sprzeciw wobec aktów przemocy. "Rząd jedności narodowej to cel wart starań, nawet jeśli jest to cel odległy. Najważniejsze jednak, by egipscy przywódcy porozumieli się co do przywrócenia porządku" - konkluduje "Washington Post".