- Idąc ulicami mojej dzielnicy Forest Hills, co jakiś czas natykam się na tabliczki "For sale". Wcześniej nie widziałam ani jednej. Forest Hills uważana jest za miejsce bardzo atrakcyjne do życia, zazwyczaj trudniej tu i coś kupić, i wynająć - opowiada Karina Bonowicz, pisarka od kilku lat mieszkająca w Nowym Jorku. - Na dobre zamknęło podwoje kilka sklepów, w których robiłam zakupy, w tym popularna wśród Polaków drogeria Dar Natury w dzielnicy Ridgewood. Wciąż słyszy się o ludziach, którzy pakują manatki i wyjeżdżają, bo skoro mogą pracować zdalnie, nie widzą sensu siedzenia tu - dodaje. Rejterada z Titaniców Nowy Jork był jedną z pierwszych ofiar koronawirusa po jego debiucie na wybrzeżach USA w końcu stycznia mijającego roku. O uciekających masowo mieszkańcach, którzy w ten sposób odpowiedzieli na lockdown, złośliwie mówiło się, że są jak szczury rejterujące z tonącego okrętu. Osiem miesięcy później ten okręt utrzymuje się na powierzchni, ale skala zniszczeń jest niewyobrażalna. Bez pracy pozostaje ponad 1,2 mln nowojorczyków (22 proc. mieszkańców w wieku produkcyjnym). Urząd miasta szacuje, że do końca roku budżet straci co najmniej 10 mld dol., które, gdyby nie pandemia, odprowadziłyby do kasy branże turystyczna, gastronomiczna i hotelarska. Miasto utrzymuje się obecnie w dużej mierze dzięki pomocy stanowej i federalnej, ale i tak jest to pomoc niewystarczająca, by wypłacać wszystkim upoważnionym świadczenia: zasiłki dla bezrobotnych czy zapomogi mieszkaniowe. Amerykanie uważani są za jedną z najbardziej mobilnych nacji i zwykle reagują na zagrożenie nogami. Jeśli się o tym pamięta, już tak nie dziwi, że wielkomiejski exodus, nie tylko z Nowego Jorku, ale i z innych miast USA, stał się jednym z trendów społecznych doby pandemii po tej stronie świata. Według danych agencji MyMove.com do listopada 2020 r. adres zmieniło niemal 16 mln Amerykanów, a prawie co czwarty zna kogoś, kto się przeprowadził bądź zamierza to zrobić. Nowy Jork stracił ponad 150 tys. "adresów" (liczba osób jest więc wyższa), zaraz za nim jest Chicago ze stratą 32 tys., San Francisco - 27 tys. i Los Angeles - uszczuplone o 26 tys. Mówiąc inaczej, liczba wyprowadzek od marca tego roku pozostaje o 200-500 proc. wyższa niż w porównywalnym okresie rok temu. Motywy zamiany aglomeracji na dom poza miastem lub na wsi są z pozoru oczywiste. Na pierwszym miejscu mamy czynnik zdrowotny, a na drugim model pracy zdalnej. Jak wyjaśnił Rostislav Shetman, szef jednej z największych firm przeprowadzkowych 9Kilo Moving: - Gdy nagle okazało się, że można pracować z domu, rzesza Amerykanów postanowiła obniżyć koszty życia poprzez zmianę adresu, w tym wrócić do rodzinnych miejscowości, by być bliżej krewnych. Przerażająca i wciąż rosnąca bieda Uczciwa odpowiedź na pytanie, co naprawdę motywuje do ucieczki z wielkich miast, nie jest jednak taka prosta. Bo czym naprawdę są dzisiejsze amerykańskie metropolie? Czy rzeczywiście to wylęgarnie pomysłów i karier zmieniających bieg cywilizacji, miejsca, gdzie spełniają się najśmielsze marzenia i gdzie można żyć luksusowo? Niestety, taka opowieść to wielkie nadużycie. Tym, czego w ekranowym przekazie od dawna brak, jest przerażająca i wciąż rosnąca bieda, która w przeciwieństwie do stolic europejskich czy azjatyckich koncentruje się właśnie w największych miastach. Od czasów wielkiej recesji sytuacja się pogorszyła. Miejska bieda jest dziś na wyciągnięcie ręki: w postaci ludzi żebrzących na ulicy, "gett", na które składają się osiedla mieszkalnictwa komunalnego sąsiadujące z nowoczesnymi biurowcami, wreszcie zjawisko, które wymknęło się spod kontroli - bezdomność. Pola namiotowe bezdomnych zawłaszczają coraz większe połacie każdej metropolii i, jak w Los Angeles i San Francisco, podchodzą pod okna mieszkańcom nawet najbardziej ekskluzywnych dzielnic, oddzielone tylko ulicą. Także w metropoliach mamy do czynienia z najwyższym odsetkiem biedy wśród dzieci - to najlepszy probierz skali problemu. Statystyki biedy w USA i tak ścinają z nóg, bo biedne jest tu co piąte dziecko (19 proc.). W Nowym Jorku jednak już co trzecie, przy czym co dziesiąte nie ma stałego adresu, w Los Angeles i Chicago zaś więcej niż co czwarte. Miliony Amerykanów popadły w biedę Co ciekawe i warte podkreślenia, rok 2019 był uważany za przełomowy, bo po raz pierwszy od 2008 r. rozmiar biedy wśród dzieci wreszcie się skurczył - efekt większego dostępu do świadczeń zdrowotnych dzięki Obamacare i wdrażania programów walki z biedą przez demokratycznych burmistrzów największych miast. Dziś już wiemy, że rok 2020 nie tylko ten postęp zniwelował, ale też najprawdopodobniej zepchnął Amerykanów, w tym dzieci, w biedę nieoglądaną tu od czasów ostatniej wojny światowej. Z raportu socjologów z University of Chicago wynika, że tylko w miesiącach letnich (czerwiec-sierpień) w biedę popadło dodatkowe 7 mln Amerykanów. Dlaczego warto i trzeba mówić o biedzie w świetle warunków do życia oferowanych przez metropolie? Bieda ma w Ameryce bezpośrednie przełożenie na dwa inne zjawiska, niebywale ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa i komfortu życia. Pierwsze to przestępczość, w tym zorganizowana - i zawsze wyposażona w broń. Drugie to konflikty na tle rasowym. Protesty i zamieszki w Ameryce wiosną i latem tego roku nie były spowodowane jedynie pandemią. Ich eksplozja to efekt kumulacji "sprzyjających" okoliczności, w tym wzrostu - w ciągu lat, nie tylko miesięcy - skali bezrobocia, a także nieuzasadnionej przemocy ze strony policji wobec niektórych grup etnicznych i społecznych. Były gorzkim przypomnieniem, z czym mieszkańcy wielkich miast muszą się liczyć i żyć na co dzień. Tego specyficznego "bonusu", którego nie sposób pomijać, mówiąc o rachunkach za życie w amerykańskiej metropolii.