Przypomnijmy - Partia Konserwatywna rozniosła konkurencję w wyborach do Izby Gmin, które odbyły się w czwartek, 12 grudnia. Przeliczono już głosy prawie we wszystkich okręgach. Konserwatyści uzyskali 364 mandaty w 650-osobowej izbie. Boris Johnson osiągnął zatem to, o czym marzył - komfortową większość i swobodę rządzenia. Partia Pracy dosłownie implodowała i zdobyła tylko 203 mandaty. To najgorszy wynik laburzystów od 1935 roku. Boris Johnson trafnie odczytał nastroje społeczne i całą swoją kampanię oparł na kwestii brexitu. Odwołując się do irytacji społeczeństwa niekończącymi się negocjacjami i paraliżem decyzyjnym, obiecał: ja to załatwię. Mam gotową umowę rozwodową, wszyscy nasi kandydaci ją popierają, wystarczy dać nam większość. I tak też Brytyjczycy zrobili. Oznacza to, że Izba Gmin przyjmie wreszcie porozumienie z UE i tym samym Wielka Brytania do 31 stycznia opuści Wspólnotę. To jednak w żadnej mierze nie będzie koniec sagi - o czym za chwilę. Wcześniej trzeba jednak pochylić się nad klęską Partii Pracy, a przede wszystkim jej lidera - Jeremy’ego Corbyna, który zapowiedział już, że nie poprowadzi laburzystów w kolejnej kampanii wyborczej. Tak jak Johnson idealnie wstrzelił się w nastroje społeczne i z drobną pomocą Nigela Farage’a zagarnął głosy eurosceptyków, tak lawirowanie Corbyna w końcu zemściło się na liderze laburzystów. Marksista Corbyn - najbardziej ideowy i najbardziej lewicowy przywódca Partii Pracy od dekad - wierzył, że przekona wyborców argumentami o załamujących się pod ciężarem cięć usługach publicznych. Jego sztandarowym postulatem od lat jest nacjonalizacja kluczowych sektorów m.in. kolei. Corbyn podkreślał także rosnące nierówności społeczne i domagał się opodatkowania wielkiego kapitału. Wytykał konserwatystom cięcia w służbie zdrowia, straży pożarnej czy policji. To zadziałało w 2017 r., kiedy po świetnej kampanii laburzyści zdobyli 40 proc. głosów i uniemożliwili Theresie May zdobycie większości w Izbie Gmin. Tymczasem dwa lata później wyborcy znacznie bardziej byli skłonni zgodzić się z perspektywą nakreśloną przez Johnsona, czyli: najpierw uporajmy się z brexitem, a potem pogadamy o całej reszcie. Corbyn począwszy od referendum z 2016 r. miotał się w sprawie brexitu: niby agitował za pozostaniem w UE, "ale się nie cieszył". Jego osobista niechęć do brukselskich technokratów nie była żadną tajemnicą. Tymczasem przewodził partii, której większość członków i wyborców głosowała za pozostaniem w UE. Każda zmiana stanowiska laburzystów w sprawie brexitu okupiona była wielomiesięcznym procesem przekonywania Corbyna. Najpierw "łaskawie" zgodził się, by laburzyści byli za unią celną z UE (czyli za miękkim brexitem), później łaskawie dopuścił możliwość przeprowadzenia drugiego referendum, by wreszcie po kolejnych miesiącach migania się od odpowiedzi zapowiedzieć, że w "jego" referendum będzie opcja pozostania w UE. Lider Partii Pracy do samego końca - bo możemy już prawdopodobnie mówić o jego końcu w tej roli - próbował łowić głosy zarówno eurosceptyków, jak i euroentuzjastów. Dziś już nie ma wątpliwości, że był to poważny strategiczny błąd. Ostateczne stanowisko laburzystów w sprawie brexitu brzmiało: wynegocjujemy nową, lepszą umowę, a następnie zorganizujemy referendum, w którym to wyboru będzie ta umowa lub pozostanie w UE. Johnson tylko na to czekał. Nie bez satysfakcji przekonywał opinię publiczną, że wybór laburzystów to kontynuacja brexitowej męki niekończących się negocjacji. Zagorzali wyborcy Partii Pracy przekonują, że na takich a nie innych wynikach zaważyła niechęć brytyjskich mediów. Owszem, największe gazety poparły konserwatystów. Owszem, wielki biznes również stoi przy przyjaznych sobie torysach. Ale Corbyn absolutnie nie pomógł, zawstydzająco nieudolnie radząc sobie z kryzysami wizerunkowymi np. antysemityzmem w Partii Pracy. Dla zwolenników na zawsze pozostanie wiernym swoimi ideałom marksistą, uwielbianym przez związkowców i studentów, politykiem-outsiderem, który przewodził protestom przeciwko wojnie w Iraku. Jednak dla politologów będzie zapewne nieudolnym przywódcą, jednym z najbardziej niepopularnych w historii, który prowadził swoją partię od porażki do porażki. Tymczasem Boris Johnson po raz kolejny udowodnił, jak dużym błędem jest lekceważenie tego uzdolnionego, choć cynicznego polityka. Poza na uroczego niezgułę jest starannie wystudiowana i sprawia, że opinia publiczna jest mu w stanie wybaczyć niemal każde potknięcie. Przed wywiadami telewizyjnymi specjalnie czochra swoją blond czuprynę, a gdy chlapnie o kilka słów za dużo, potrafi wyjść do dziennikarzy w pidżamie i zażegnać skandal, oferując im herbatę. Za tą wygodną pozą "nieogara" kryje się jednak wytrawny strateg (choć mówiąc o strategii, nie można zapominać o szarej eminencji rządu - Dominicu Cummingsie, który stał za sukcesem kampanii na rzecz wyjścia z UE w referendum z 2016 r., a teraz jest najbliższym doradcą Johnsona). Zwłaszcza na tle Theresy May widać, jakiego formatu jest politykiem. Już na początku urzędowania na Downing Street zadziwił niedowiarków, gdy zdołał wynegocjować nową umowę rozwodową z UE, choć wcześniej Bruksela wykluczała takie rozwiązanie. Teraz zwołał przyspieszone wybory, osiągnął w nich zamierzony cel z nawiązką i ma od dzisiaj pełen komfort rządzenia. Ale prędzej czy później przyjdzie Johnsonowi rozliczyć się ze złożonych obietnic. Gdy Wielka Brytania opuści w styczniu Wspólnotę, rozpocznie się okres przejściowy. I dopiero w tym momencie nastąpią te najistotniejsze negocjacje. To umowa handlowa z UE tak naprawdę zdeterminuje ostateczny kształt relacji Wielkiej Brytanii z Unią. Johnson cokolwiek beztrosko obiecuje, że załatwi tę sprawę do końca 2020 roku. W Brukseli usłyszeliśmy, że jest to właściwie niewykonalne - ze względu na złożoność umowy. W najbliższych miesiącach Johnson jeszcze nieraz będzie musiał zmierzwić włosy i proponować herbatkę.