Historia brexitu, który jeszcze nie był tak określany, zaczęła się kilka lat wcześniej. Konserwatywny premier David Cameron, zmagający się z rosnącą presją ze strony części eurosceptycznych posłów z własnej partii, obiecał, że jeśli w 2015 r. wygra ponownie wybory, przeprowadzi referendum w sprawie dalszego członkostwa w UE. Cameron liczył, że zwycięstwo zwolenników pozostania - które wydawało się przesądzone - zamknie ten temat na wiele lat. Zarazem, aby przekonać Brytyjczyków do pozostania, zapowiedział, że wynegocjuje z Brukselą pewne ustępstwa, zwłaszcza w kwestii ograniczenia imigracji. UE była bardzo niechętna, by robić wyjątek od zasady swobody przepływu osób - szczególnie się temu sprzeciwiały nowe państwa członkowskie - ale ostatecznie osiągnięto kompromis, zgodnie z którym Wielka Brytania w przypadku wyjątkowo silnej presji migracyjnej będzie mogła zastosować tzw. hamulec bezpieczeństwa, ale tylko na określony czas. "Kampania półprawd i nierealnych obietnic" Cameron dał członkom rządu i Partii Konserwatywnej wolną rękę w referendum, choć większość ministrów opowiedziała się za pozostaniem w Unii, podobnie jak dwa pozostałe główne ugrupowania - Partia Pracy i Liberalni Demokraci, większość biznesu, establishmentu i mediów. Kluczowym jak się później okazało punktem kampanii było poparcie opowiedzenie się za wyjściem z Unii przez popularnego konserwatywnego burmistrza Londynu, Borisa Johnsona. Kampanii, która zresztą charakteryzowała się po obu stronach wyjątkowo dużą liczbą półprawd, nierealnych obietnic czy przeszacowanych zagrożeń. Zaskakująca decyzja Brytyjczyków Wbrew wszystkim sondażom, w referendum Brytyjczycy opowiedzieli się za wyjściem z UE. A dokładniej wyjście poparła większość mieszkańców Anglii i Walii, natomiast większość mieszkańców Szkocji i Irlandii Północnej była temu przeciwna. Pierwszym politycznym skutkiem referendum było ustąpienie Camerona z funkcji szefa partii i rządu. Jego następczynią została dotychczasowa minister spraw wewnętrznych Theresa May, która wprawdzie też opowiadała się za pozostaniem w UE, ale niezbyt się angażowała w kampanię i zapowiedziała, że będzie honorować wynik referendum. Formalny wniosek o wyjście z UE Brexit był zaskoczeniem dla brytyjskiej klasy politycznej, która zupełnie nie była przygotowana do takiego scenariusza i rząd na początku zupełnie nie wiedział, co i jak będzie chciał osiągnąć w negocjacjach rozwodowych z UE. W efekcie dopiero 29 marca 2017 r. Theresa May przesłała do Brukseli oficjalny wniosek o wyjście z UE. Zgodnie z traktatem lizbońskim, od tego momentu rozpoczął się dwuletni okres na sfinalizowanie procesu wyjścia - już wówczas powszechnie nazywanego brexitem - co oznaczało, że powinno nastąpić ono 29 marca 2019 r. Trudne, niekończące się negocjacje Spośród trzech głównych obszarów negocjacyjnych - rozliczeń finansowych, praw obywateli UE w Wielkiej Brytanii i brytyjskich w UE oraz statusu granicy między Irlandią Północną a Irlandią, najtrudniejszą okazała się ta ostatnia. Rozwiązano ją przy pomocy zapisu nazwanego irlandzkim bezpiecznikiem (backstopem), który przewidywał, że pozostanie Irlandii Północnej w elementach jednolitego rynku, a całego Zjednoczonego Królestwa w unii celnej do czasu osiągnięcia docelowego rozwiązania, co zdaniem eurosceptyków oznaczało możliwość pozostania na zawsze. W efekcie porozumienie, które zostało zawarte w listopadzie 2018 r. i poparte przez rządy Wielkiej Brytanii oraz pozostałych państw członkowskich, napotkało na potężny opór w Izbie Gmin. Po dwóch pierwszych przegranych głosowaniach nad porozumieniem - w styczniu i marcu 2019 r. - Theresa May zwróciła się do Unii o odłożenie terminu wyjścia (nową datą brexitu został 31 października 2019 r.), a kilka tygodni po trzecim, widząc, że nie ma szans na jego przeforsowanie, złożyła rezygnację z funkcji premiera. Jej następcą został Boris Johnson, który zapowiedział, że chce renegocjacji porozumienia, co UE kategorycznie wykluczała. Johnson natomiast kategorycznie wykluczał złożenie wniosku o kolejne opóźnienie brexitu, zapewniając, że gotowy jest na wyjście z Unii bez umowy. Ostatecznie jednak obie strony nie dotrzymały swoich kategorycznych stwierdzeń. UE zgodziła się na renegocjowanie i zastąpienie irlandzkiego backstopu rozwiązaniem zaproponowanym przez Johnsona. Porozumienie w tej sprawie osiągnięto w połowie października, co jeszcze dawało szansę na dotrzymanie terminu brexitu. Izba Gmin jednak uzależniła poparcie dla porozumienia od wcześniejszego przyjęcia towarzyszącej jej ustawy, a ponieważ nie zgodziła się na szybką ścieżkę legislacyjną dla niej, Johnson został zmuszony do wystąpienia o kolejne opóźnienie brexitu - tym razem do 31 stycznia 2020 r. Ale konsekwencją tego były też przedterminowe wybory do Izby Gmin, które w grudniu 2019 r. Partia Konserwatywna zdecydowanie wygrała. To pozwoliło na przełamanie trwającego przez wiele miesięcy impasu w parlamencie. Ostatecznie 9 stycznia Izba Gmin poparła ustawę o brexicie, która po uzyskaniu zgody Izby Lordów i królowej weszła w życie 23 stycznia. Dzień później Johnson w Londynie, a ze strony unijnej przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen i szef Rady Europejskiej Charles Michel podpisali uzgodnioną w październiku umowę. Ostatnim krokiem przed brexitem było jej przycięcie przez Parlament Europejski, co nastąpiło w środę. To jeszcze nie koniec Wyjście Wielkiej Brytanii z UE nie kończy jeszcze procesu brexitu, bo rozpoczyna ono trwający do końca roku okres przejściowy, w którym większość rzeczy będzie się odbywać na dotychczasowych zasadach (z wyjątkiem tego, że Londyn straci jakikolwiek wpływ na decyzje unijne). W czasie okresu przejściowego powinny się rozpocząć i zakończyć negocjacje na temat przyszłych stosunków między obydwoma stronami, zwłaszcza handlowych. Jeśli takiej umowy nie będzie, od początku 2021 r. w handlu zaczną obowiązywać cła i regulacje pozataryfowe. Chyba, że okres przejściowy zostanie wydłużony, ale Boris Johnson kategorycznie wyklucza takie rozwiązanie. Z Londynu Bartłomiej Niedziński