Według niego, odbywające się w Budapeszcie pod parlamentem manifestacje nie mają podłoża ideologicznego, choć opozycja próbuje je wykorzystać w celach politycznych. Uczestnicy obecnych protestów chętnie porównują je do rewolucji węgierskiej z października 1956 roku. - Ani premier (Ferenc Gyurcsany), ani partia rządząca nie mają z obecnych wydarzeń żadnej korzyści - powiedział Mesterhazy. Jego zdaniem trwający kryzys leży natomiast w interesie opozycji, a szczególnie głównej partii opozycyjnej, czyli centroprawicowego Fideszu - Węgierskiego Związku Obywatelskiego (MPSZ). - Zastanawiające, dlaczego doszło do tego przed wyborami samorządowymi - powiedział Mesterhazy. Na Węgrzech od początku września trwa kampania przed wyznaczonymi na 1 października wyborami do samorządów. Głównymi rywalami, tak jak w czasie kwietniowych wyborów parlamentarnych, są Węgierska Partia Socjalistyczna (MSZP) i Fidesz-MPSZ. Zdaniem Mesterhazy'ego, na placu Lajosa Kossutha, gdzie od poniedziałku co wieczór odbywają się demonstracje, nie ma wyborców MSZP. - Nie ma tam ludzi zawiedzionych działalnością socjalistów, gdyż (obecni) na nich nie głosowali. Jest tam skrajna prawica, są tam chuligani, a także zwolennicy Fideszu - powiedział. Za najważniejszy w tej chwili uznał spokój w Budapeszcie i w całym kraju. Tymczasem jego zdaniem opozycja zachowuje się w obecnej sytuacji bardzo dwuznacznie, bo choć potępiła przemoc towarzyszącą manifestacjom, wciąż nawołuje do dymisji premiera i odmówiła uczestnictwa w konsultacjach między partiami a rządem Gyurcsanya. Mesterhazy podkreślił, że trwający kryzys należy rozwiązywać metodami demokratycznymi i parlamentarnymi. - Rozwiązaniem jest powrót do parlamentu i negocjacje. Oczywiście jeśli ktoś chce demonstrować, niech demonstruje - to jego prawo - dodał.