"Obecnie, po raz pierwszy w historii najnowszej, mamy do czynienia z sytuacją, w której niewielka grupa ludzi w mundurach ma tak wielki wpływ na szefa władzy wykonawczej" - powiedział cytowany na łamach dziennika John E. McLaughlin, w przeszłości m.in. p.o. dyrektora CIA, w swojej karierze politycznej związany z siedmioma administracjami w Białym Domu, zarówno z Partii Republikańskiej, jak i Demokratycznej. Rdzeń w otoczeniu Trumpa w Białym Domu stanowi "triumwirat" generałów z dużym doświadczeniem w dowodzeniu amerykańskim siłami zbrojnymi na polu bitwy. Są to: emerytowany generał John Kelly, który jest szefem kancelarii prezydenta, a wcześniej był sekretarzem bezpieczeństwa narodowego; sekretarz obrony James Mattis, podobnie jak Kelly - emerytowany generał piechoty morskiej; doradca ds. bezpieczeństwa narodowego H.R. McMaster, generał piechoty, jako jedyny z tej trójki pozostający w służbie czynnej. Oprócz tych trzech generałów wielu innych członków administracji Donalda Trumpa było dowódcami wojskowymi i jest wysokiej rangi emerytowanymi oficerami różnych rodzajów sił zbrojnych, np. dyrektor CIA Mike Pompeo, prokurator generalny Jeff Sessions, minister energetyki Rick Perry i szef resortu spraw wewnętrznych Ryan Zinke. Ostatnio amerykański prezydent nominował generała piechoty Marka S. Incha na stanowisko dyrektora Federalnego Biura Penitencjarnego. Obecność w administracji Trumpa tak wielu wysokiej rangi byłych oficerów sił zbrojnych nie dziwi Williama Cohena, ministra obrony w administracji Billa Clintona. Jak argumentuje w wypowiedzi dla "Washington Post", Trump objął urząd prezydencki "bez żadnego doświadczenia w rządzeniu państwem i bez żadnej spójnej myśli strategicznej". "Wewnątrz administracji trwa wojna, która musi się zakończyć. Doradcy z doświadczeniem wojskowym mogą wprowadzić jakiś porządek i dyscyplinę" - podkreśla Cohen. Podobnego zdania jest Sidney Blumenthal, demokratyczny senator i częsty krytyk Trumpa, który wyznał dziennikarzom "WP", że obecność osób stanowiących tak "wyjątkowe przykłady opanowania i zdrowego rozsądku" jak Kelly i Mattis w otoczeniu impulsywnego Trumpa działa na niego i na jego kolegów w Kongresie "uspokajająco". Opinię tę podzielają - jak pisze "WP" - inni ustawodawcy po obu stron sali obrad plenarnych Kongresu. Jednak taka wyjątkowo liczna reprezentacja wojskowych w prezydenckiej administracji budzi także obawy, zarówno wśród przedstawicieli lewicy, jak i prawicy, że za prezydentury Trumpa ulegną "rozmyciu" święte zasady apolityczności sił zbrojnych i cywilnej kontroli nad wojskiem. Obawy takie podsyca sam prezydent Trump, który - jak ocenia profesor Risa Brooks z Uniwersytetu Marquette na portalu "WP" - próbuje wciągnąć wojsko do polityki. Jej zdaniem przykładem może być spotkanie Trumpa z pilotami w bazie lotnictwa MacDill na Florydzie w lutym br. Trump, mając na myśli dane wskazujące, że w listopadowych wyborach prezydenckich otrzymał sporo głosów od żołnierzy i ich rodzin, zagadywał wówczas zgromadzonych żołnierzy, jakby byli częścią sceny politycznej: "Mieliśmy wspaniałe wybory, prawda? Widziałem te statystyki, wy lubicie mnie, a ja lubię was". Z Waszyngtonu Tadeusz Zachurski (PAP)