"Do czego służą wybory? Oszukaliście nas!" - baner o takiej treści rozwieszono w niedzielę nad ważnym skrzyżowaniem w centrum tajlandzkiej stolicy. W weekend w Bangkoku doszło do nowych demonstracji, a na ten tydzień zapowiadane są kolejne. Uczestnicy protestów wyrażają gniew i rozczarowanie decyzją senatorów, którzy zablokowali drogę do władzy najpopularniejszej partii w kraju. W majowych wyborach na centrolewicową Partię Postępową (znaną także jako Idźmy Naprzód albo pod anglojęzycznym skrótem MFP - przyp. red.) głosowało ponad 14 milionów osób. Jej koalicjant, ugrupowanie Pheu Thai (Dla Tajów) otrzymał niemal 11 milionów głosów. Książę Maha Vajiralongkorn ogłoszony królem Tajlandii MFP i jej lider, Pita Limjaroenrat, obiecali ograniczenie władzy tradycyjnych tajskich elit, blisko związanych z wpływową armią oraz dworem królewskim. Ale konserwatyści mieli wszelkie narzędzia do tego, by nie dopuścić konkurentów do władzy i z nich skorzystali. Członkowie senatu - wyższej izby parlamentu, w całości obsadzanej przez wojskowych nominatów - w minionym tygodniu zablokowali kandydaturę Pity na premiera, a stronnicy generałów doprowadzili do jego zawieszenia w prawach parlamentarzysty. Jeśli sąd konstytucyjny przychyli się do zarzutu, że MFP - proponując wykreślenie z kodeksu karnego przepisów o obrazie majestatu - dąży do obalenia ustroju państwa, ugrupowaniu może grozić delegalizacja. Dziesiątki milionów wyborców tajlandzkiej opozycji z niepokojem obserwują trwający kryzys, a uczestnicy wieców oskarżają wojskowych i rojalistów o wyrzucenie ich głosów do śmietnika. Ludzie zebrani w niedzielę w centrum Bangkoku używali w stosunku do senatorów ostrego języka, skandując wymierzone w nich slogany i domagając się ich rezygnacji. "Władza dla ludzi", "Uszanujcie mój głos" - głosiły hasła na banerach przyniesionych przez niektórych demonstrantów. Podczas gdy obywatele protestują na ulicach i oskarżają elity o drwiny z demokracji, członkowie Pheu Thai - drugiej największej siły w parlamencie - spotykają się z członkami partii sprzyjających wojsku. Po zablokowaniu swojego koalicjanta to z nimi próbują sformować rząd. Z Partią Postępową konserwatywne ugrupowania nie chcą mieć nic wspólnego. W piątkowym oświadczeniu niedoszły premier Pita powiedział, że objęcie fotela szefa rządu nie jest dla niego tak ważne, jak przerwanie ciągłej sukcesji "starej władzy". Tajlandia: Miłosne perypetie króla oburzają poddanych Brutalna walka o wpływy Starcie pomiędzy rządzącymi krajem konserwatystami a reformatorami to kolejna odsłona konfliktu, który od dziesięcioleci targa tajlandzką polityką - wyjaśniają eksperci, z którymi rozmawiała Interia. Generałowie, pozostający w sojuszu z dworem królewskim i sprzyjającą mu oligarchią, od czasów Rewolucji Syjamskiej w 1932 roku i wprowadzenia w kraju demokracji przeprowadzili dwanaście zbrojnych zamachów stanu. Od władzy odsuwali każdego, kto przeciwstawiał się interesom rządzących. Ostatnio do wojskowych przewrotów doszło w 2006 i 2014 roku. Z kolei w 2010 r. armia krwawo stłumiła protesty ruchu Czerwonych Koszul - zwolenników obalonego wcześniej premiera Thaksina Shinawatry. Profesor Bogdan Góralczyk, w latach 2003-2008 polski ambasador w Tajlandii, autor książek i publikacji o Azji, zwraca uwagę, że w ostatnich latach spór się zaostrza. Świadczy o tym rosnące poparcie wyborcze dla reformatorów. - Obserwujemy wzmocnienie protestu, wymierzonego w niepopularnego teraz monarchę oraz konserwatywny establishment i armię - wyjaśnia. - Elektoratem dotychczasowej opozycji nie jest prowincja, jak to było w wypadku zwolenników rodu Shinawatra, lecz młodzież i klasa średnia. Oni nie odpuszczą, ale nie ustąpią także armia i rojaliści - uważa były ambasador. - Tajlandia utknęła w pułapce kolejnych przewrotów, ale również w pułapce permanentnego kryzysu, w którym cyklicznie powtarzają się próby demokratyzacji, spotykające się ze strukturalnym oporem establishmentu - mówi Mark S. Cogan, specjalista od konfliktów w Azji Południowo-Wschodniej i wykładowca na uniwersytecie Kansai Gaidai w Osace. - Historia się powtarza, bo instytucje, które zapewniają podział władzy i gwarantują równość obywateli wobec prawa zostały skompromitowane - ocenia. Ostatni okres rządów wojska trwał przez pięć lat. W tym czasie generałowie uchwalili nową konstytucję, gwarantującą im dalszą kontrolę nad krajem. Jak podkreśla Cogan, dokument stwarza ograniczenia i przeszkody niezwykle trudne do przezwyciężenia dla opozycji. Gdy w 2019 roku na podstawie nowej ustawy zasadniczej przeprowadzono wybory, premierem został przywódca niedawnego puczu, generał Prayuth Chan-ocha. Masowe protesty przeciwko jego rządowi z 2020 i 2021 roku, a później wyniki tegorocznego głosowania pokazały, że miliony mieszkańców kraju wolałyby jednak, żeby żołnierze wrócili do koszar. W czasie poprzednich obywatelskich wystąpień padały postulaty zmian ograniczających władzę armii oraz monarchii - instytucji tradycyjnie niezwykle szanowanej. Tajska monarchia pozostaje jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych na świecie. Król Vajiralongkorn (Rama X) - oficjalnie koronowany w 2019 roku - nie cieszy się jednak wśród obywateli taką samą popularnością, jak jego zmarły trzy lata wcześniej ojciec. W czasie ostatniej fali protestów wielu demonstrantów pozwoliło sobie na otwartą krytykę władcy, za co grozi 15 lat więzienia. Ale demonstracje wygasły po aresztowaniu ich przywódców i nie zmieniły status quo. Co dalej z Tajlandią? - Stare elity nadal dominują w polityce i w dającej się przewidzieć przyszłości nie zrezygnują ze swojej władzy - ocenia dr Pavin Chachavalpongpun, tajski politolog wykładający na uniwersytecie w Kioto, autor zakazanych w Tajlandii książek. - Co więcej rządzący nauczyli się w bardziej wyrafinowany sposób używać procedur parlamentarnych i prawnych dla swoich korzyści - mówi Interii. Widać to na przykładzie losów partii Pheu Thai, reprezentującej interesy mieszkańców prowincji i klasy ludowej. Choć kierowane przez rodzinę Shinawatra ugrupowanie wygrywało wszystkie wybory od 2001 roku, to za każdym razem było na różne sposoby odsuwane od władzy. Z kolei w 2020 roku sąd konstytucyjny nakazał rozwiązanie dążącej do ograniczenia roli generałów Partii Nowej Przyszłości (FFP). Choć ludzie wyszli na ulice w jej obronie, to protesty nie przyniosły skutku. Co wydarzy się tym razem? Zdaniem profesora Góralczyka możliwe scenariusze zależą od dalszych orzeczeń trybunału konstytucyjnego. - Jeśli postawią, jak kilka razy przedtem, na rozwiązanie partii i usunięcie Pity Limjaroenrata ze sceny politycznej, to będziemy mieli kolejną społeczną rewoltę. Jeśliby natomiast nieco się powstrzymali, to kolejny gabinet utworzy Pheu Thai, ale z natury rzeczy będzie to zgniły kompromis i rządy pozostaną niestabilne - prognozuje były dyplomata. Ustępstw nie będzie Analitycy są zgodni, że nie ma żadnego powodu, dla którego elity władzy miałyby zgodzić się na jakikolwiek układ z prodemokratyczną MFP i wspierającymi ją obywatelami. - Ponieważ w tej rundzie konserwatyści zwyciężyli, bardzo mało prawdopodobne, że pójdą na ustępstwa. Nie zamierzają wdawać się z nikim w dyskusję ani na temat reformy monarchii ani proponowanego zniesienia prawa o obrazie majestatu. Dopóki istnieje podporządkowany wojsku senat, wprowadzenie zmian w konstytucji będzie niezwykle trudne - mówi dr Pavin. Tajlandia. Szef armii obiecuje: Nie przeprowadzimy puczu po wyborach Zwłaszcza, że propozycje takie jak zniesienie powszechnego poboru, zmniejszenie budżetu armii, a także postulaty godzące w królewski skarbiec i immunitet w oczach rządzących są niemal świętokradztwem. - MFP jest programowym i ideowym wyzwaniem dla armii, ale także dla króla Ramy X. Działa na nich jak czerwona płachta na byka. Te siły nie zgodzą się bez walki na wprowadzenie jej postulatów - podkreśla profesor Góralczyk. - Radykalizacja społeczna trwa, napięcie rośnie, kraj od połowy pierwszej dekady tego stulecia i obalenia Thaksina jest pogrążony w głębokiej polaryzacji, której końca nie widać. Wróżę raczej dalsze turbulencje, niż spokój - dodaje. Kolejne protesty i groźba przemocy Jak przypomina Mark S. Cogan, w ciągu ostatnich kilkunastu lat tajskie elity wielokrotnie pokazywały, że państwo jest gotowe do stosowania przemocy aby zdusić protesty. Gdy w 2010 roku członkowie ruchu Czerwonych Koszul opanowali centrum Bangkoku, wojskowi przypuścili na nich szturm w wozach opancerzonych. W walkach żołnierze użyli granatników i ostrej amunicji, zabijając blisko sto osób, wśród nich demonstrantów, medyków i relacjonujących starcia dziennikarzy. - Rząd był gotów ponieść koszty siłowego rozprawienia się z demonstrantami i nawet mobilizacja ufortyfikowanych w mieście protestujących nie wystarczyła do wywołania demokratycznych zmian. Później okazał się skłonny ryzykować izolację na arenie międzynarodowej i niepokoje społeczne, by uzasadnić pucz z 2014 roku - mówi Cogan. Jak ocenia, jeśli protestujący przekroczą granice w podobny sposób, jak stało się to w 2021 roku, kiedy znieważono portrety członków rodziny królewskiej, w oczach niektórych znowu usprawiedliwi to brutalną reakcję sił bezpieczeństwa. Pavin Chachavalpongpun jest pesymistą w kwestii możliwości powodzenia ulicznych wystąpień, nawet większych, niż te, które zorganizowano przed dwoma laty. - Jeśli dojdzie do protestów na masową skalę, zostaną zgniecione. Bardzo prawdopodobne, że zakończyłoby się to tragedią i pochłonęło dziesiątki ofiar - ocenia politolog. Luksusowy hotel w Alpach, 20 konkubin. Tak izoluje się król Tajlandii Organizacje studenckie na największych tajlandzkich uczelniach i aktywiści ruchu protestacyjnego są jednak zdeterminowani i wzywają do dalszego oporu. Samorząd uniwersytetu Thammasat, posiadającego długą tradycję antyestablishmentowych wystąpień, na środę zapowiedział wiec na terenie swojego największego kampusu. Na plakatach zapowiadających wydarzenie widać dinozaury - bo tak młodzi krytycy władz często określają konserwatystów. Z Bangkoku dla Interii Tomasz Augustyniak